Czerwonoarmiści nie płacą alimentów

2017-03-12 08:00:00(ost. akt: 2017-03-10 09:47:53)
Jesień 1945 r.: oficerowie sowieccy na zalanych Żuławach pod Elblągiem

Jesień 1945 r.: oficerowie sowieccy na zalanych Żuławach pod Elblągiem

Autor zdjęcia: arch. Lecha Słodownika

Jeszcze latem 1945 roku najważniejszym organem władzy w Elblągu była sowiecka komendantura wojskowa na czele z ppłk J. Nowikowem, która pozostała w mieście do 1946 r. Realizowała zlecone zadania i tym samym na zniszczenia wojenne nałożyła się wielka akcja rabunkowa władz sowieckich.
Nie wiele lepiej przedstawiała się sytuacja pozostałej w mieście ludności, która stała się ofiarą gwałtów, rabunków, a nawet mordów ze strony zdobywców. Ich ofiarami byli nie tylko elblążanie, lecz także liczni robotnicy przymusowi różnych narodowości, w tym Polacy.

Pierwszy rok powojennych dziejów Elbląga charakteryzował się wyjątkowo wysokim poziomem przestępczości. Przywoływana już kilka razy na tych łamach Else Krüger w swych wspomnieniach przedstawiła wielowątkowe sytuacje, które miały miejsce w drugiej połowie 1945 r.

Napisała: „Po pewnym czasie nieco się uspokoiło i miałam okazję zobaczyć, jak idzie innym kobietom. Z Królewca przybyła do nas z siedmiorgiem dzieci młoda dziewczyna. Jak ona te dzieci wykarmiała, było dla nas zagadką. W każdym razie miała wiele powodów, ku temu by zwątpić we wszystko, ponieważ została zgwałcona przez sowieckich żołnierzy i teraz była wysoko w ciąży z ósmym dzieckiem. Swój ciężki los znosiła jednak z godnym podziwu męstwem. Miałyśmy dla niej wiele serca.

Ale jak się okazało, ona urodziła ostatnie przy pomocy cesarskiego cięcia. I ten fakt, w obliczu rychłego porodu, mocno ją niepokoił. My natomiast nie mogliśmy jej w niczym pomóc. Wszystko jednak poszło dobrze i poród przebiegł bez komplikacji. Po paru dniach pokazała nam swoje dziecko, które niczym się nie wyróżniało. Kobiety, z którymi mieszkała, poradziły jej by udała się do sowieckiej komendantury z prośbą o żywność dla dziecka. Niewiele myśląc zawinęła niemowlaka w ręcznik i poszła. Rosjanie z zainteresowaniem obejrzeli noworodka, ale słowa matki iż muszą partycypować w jego utrzymaniu, uznali za bezczelne i pokwitowali śmiechem.

Życie potoczyło się dalej. Pewnego razu poznałam Polkę – panią Szczap, która pracowała na poczcie, a jej mąż był głównym inżynierem w elektrowni. Oboje mieszkali w domu wraz z innymi, polskimi rodzinami. Dom ten stał przy ulicy, gdzie była willa fabrykanta F. Schlewitz’a (Obr. Pokoju). Z panią Szczap połączyło mnie wspólne cierpienie – ona również utraciła przedwcześnie wnuka. Wzajemnie sobie współczułyśmy i podtrzymywałyśmy na duchu. Gdy pewnego razu postanowiłam do niej pójść i trochę się zwierzyć, spotkałam ją w połowie drogi - idącą w tym samym celu do mnie!

Ulice Elbląga widziały wiele łez, i to nie tylko tych wypłakanych przeze mnie i panią Szczap. To właśnie od niej dowiedziałam się, że wielu ludzi znalazło samobójczą śmierć w wodach rzeki Elbląg. Pewnego razu musiała ona zidentyfikować topielca. Okazano jej kilku topielców-samobójców, wśród których były matki z dziećmi przywiązanymi sznurem do ciała…

Mój ojciec powiedział mi, że jakaś Polka, która nazywają „baronowa”, potrzebuje gospodyni domowej, gdyż dotychczasowa zachorowała. Ta „baronowa” zajmuje się domem swego krewnego, który jest prezydentem miasta. Z mieszanymi uczuciami, późnym popołudniem, udałam się pod wskazany adres: Clausewitz-Straße 10 (ul. Gen. A. Krzyżanowskiego). Jednak na miejscu nie było aż tak źle. Stał tutaj piękny dom jednorodzinny, a „baronowa” okazała się szczupłą, niedużą kobietą o ciemnej karnacji, i – mimo pewnej powściągliwości, była miła. Niestety, nie mówiła w ogóle po niemiecku! Ale na szczęście dano mi towarzyszkę, która pokazała całe obejście. Miałam meldować się tutaj codziennie rano i po wykonaniu wszystkich prac mogłam wracać do domu.

W drodze powrotnej cieszyłam się z tego faktu niezmiernie, ponieważ z pewnością dostanę coś do jedzenia, a i dzieciom pewnie też coś przyniosę? Moja praca okazała się być całkiem przyjemną. „Baronowa” sama gotowała, a ja jej pomagałam, czyli obierałam ziemniaki, myłam warzywa, naczynia i sztućce oraz ścierałam kurze. Z piwnicy przynosiłam opał i paliłam w piecach oraz w kuchni. Każdego dnia chodziłam na Damaschke-Straße 1 (ul. Pionierska), skąd przynosiłam litr mleka. Moja powrotna droga prowadziła obok posterunku milicji, ale ci akurat nie robili mi żadnych przeszkód. Już po pierwszym śniadaniu mogłam wziąć ze sobą grube kanapki! Nigdy jednak nie zapomnę pierwszego obiadu u „baronowej”.

Był to bulion ugotowany na trzy osoby z co najmniej kilograma chudej wołowiny. Jak wszędzie wspaniale pachniało! A przecież „baronowa” zrobiła jeszcze makaron z mąki na prawdziwych jajkach. Był żółtego koloru i tak solidny, że pływał na wierzchu. Wtem usłyszałam dzwonek i poszłam otworzyć drzwi. Przyszedł prezydent – mężczyzna około trzydziestki, wysoki, ciemny i pewny siebie. Nigdy nie usłyszałam z jego ust podniesionego głosu, nie rzucał się w oczy i na swój sposób był szlachetny. „Baronowej” nie podobało się, gdy talerze z resztkami jedzenia stały na stole, więc poprosiłam ją czy mogę wziąć je dla dzieci.

Opowiedziała: „Du arbeiten, Du müssen essen!” (pracujesz, musisz jeść!) Ale zgodziła się. O piątej po południu szlam już do domu. Na kolację dostałam trzy pajdy chleba z omastą. Tego dnia radość moich dzieci była wielka.
I od tej chwili każdy dzień przebiegał podobnie. Przychodziłam wczesnym rankiem i dzwoniłam, a „baronowa” otwierała okno nad drzwiami wejściowymi i rzucała mi klucz. Rozpalałam w piecu, a ona pojawiała się w ładnym szlafroku, który sama uszyła. Robiła śniadanie dla prezydenta, składające się ze smażonej ryby lub jajek – prosto z patelni, a do tego jeszcze herbata, chleb i masło. Krótko przed godziną ósmą prezydent wychodził do pracy. I w tym momencie zaczynała się moja praca.

Kiedyś poszłam po ciasto do piekarni, która znajdowała się w bramie (w przebiegu ul. Pionierskiej). Wracając zauważyłam milicjanta stojącego niedaleko. Kiwnął na mnie i kazał wejść do środka. W pomieszczeniu siedziało kilka Niemek i czyściło ryby. Musiałam dosiąść do nich i skrobać płocie. Dopiero po godzinie mogłam odejść. Gdy opowiedziałam o tym „baronowej”, ta roześmiała się, ale następnego dnia wręczyła mi dowód osobisty z podpisem prezydenta. Jakież zdziwienie! Radość nie trwała długo - ponownie zatrzymano mnie i gdy pokazałam z dumą mój dowód, milicjant wielce roześmiany podarł go na moich oczach! By uniknąć takich sytuacji, za radą „baronowej”, zrezygnowałam z upinania włosów w charakterystyczny dla Niemek turban.

Wkrótce dla mnie i moich dzieci przyszły trzy ciężkie dni - „baronowa” wyjechała do Warszawy, a prezydent stołował się gdzieś na mieście. Kiedyś moją „baronową” odwiedziła Polka. Rozmawiały długo w salonie, a przybyła odezwała się niespodziewanie do mnie po niemiecku: „Seien Sie gut zu ihr, sie hat viel durchgemacht!” (niech pani będzie dla nie dobra, ona dużo przeszła). Po jej wyjściu „baronowa’ powiedziała: „Wojna jest zła, musiałam ukrywać się w lesie, ale wierzyłam”. Kiedyś prezydent zapomniał wziąć drugie śniadanie.

Zaniosłam więc je do byłej szkoły zawodowej dla dziewcząt przy ul. Królewieckiej (obecnie Technikum Gastronomiczne). Prezydent urzędował tutaj siedząc za dużym biurkiem. Grzecznie podziękował mi za przyniesioną paczuszkę”.
Z ustaleń prof. Andrzeja Grotha wynika, że w okresie omawianym przez Else Krüger prezydentem Elbląga był przybyły z Warszawy Jerzy Skarżyński (1911-2003).
Lech Słodownik

Źródło: Dziennik Elbląski

Komentarze (1) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. Bramka #2200539 | 78.88.*.* 12 mar 2017 13:26

    Zdjęcie użyte jako ilustracja do artykułu pochodzi z grupy "Прусский Наблюдатель" na FB, opublikował je tam Анатолий Бахтин.

    Ocena komentarza: warty uwagi (2) odpowiedz na ten komentarz