Katarzyna Misiewicz-Żurek: moim guru jest Janda

2017-04-16 12:00:00(ost. akt: 2017-04-14 12:26:09)
Katarzyna Misiewicz-Żurek

Katarzyna Misiewicz-Żurek

Autor zdjęcia: Łukasz Król

Aktorką chciała być od zawsze, a jej pierwsze występy na scenie miały miejsce w rodzinnym Elblągu. Teraz Katarzyna Misiewicz-Żurek gościnnie występuje w Teatrze w Słupsku oraz w Teatrze Wielkim w Warszawie.
Katarzyna Misiewicz-Żurek wraz z mężem Lesławem Żurkiem wraca do rodzinnego Elbląga. Już w najbliższy czwartek będzie ją można zobaczyć na małej scenie Teatru im. A. Sewruka w spektaklu muzycznym „Judy. Historia upadłej gwiazdy”, który opowiada losy hollywodzkiej aktorki i piosenkarki, Judy Garland (godz. 17).

— Jest pani elblążanką z urodzenia. Czy aktorsko - wszystko zaczęło się w Elblągu? Jak Pani wspomina swoje rodzinne miasto?

— Aktorką chciałam być chyba od zawsze. Jako dziecko oglądałam i zachwycałam się spektaklami Teatru Telewizji, a za aktorskie guru zawsze uważałam Krystynę Jandę. Mogę powiedzieć, że „aktorsko” wszytko zaczęło się właśnie w Elblągu, bo to tu, wtedy jeszcze w Elbląskim Ośrodku Kultury (obecnie CSE Światowid – red.) zaczęłam uczęszczać na lekcje kółka teatralnego, które prowadziła pani Bożena Sielewicz. To właśnie ona zapraszała do Elbląga m.in. mistrzów z Akademii Teatralnej z Warszawy, których pracy mogłam się przyglądać. Potem miałam kontakt z Teresą Suchodolską, aktorką elbląskiego teatru. I tak to się zaczęło. W Elblągu żyją moi rodzice, rodzina, przyjaciele i znajomi ze szkoły i bardzo mi zależało, by z „Judy” przyjechać właśnie do rodzinnego miasta, które często odwiedzam. Choć nie ukrywam, że mam tremę przed występem, bo zawsze to inaczej grać przed widownią, na której siedzą bliskie i znane mi twarze.

— Jakie są przed panią wyzwania aktorskie? O czym Pani marzy?

— Marzę o tym, by regularnie grywać w teatrze i w telewizji. Chciałabym grać jak najwięcej. Bo to moja pasja: kiedy gram, to nigdy nie czuję, że jestem w pracy. Ten zawód jest o tyle okrutny, że nie zależy on od aktora. Zależy od producentów, reżyserów, osób trzecich, a dostrzeżenie tego, że aktor ma talent często wiążę się z dużym zbiegiem okoliczności. Ja cały czas walczę w tym zawodzie jak lwica. I tylko życzyłabym sobie, żebym dostała trochę więcej szczęścia. I gotową rolę do zagrania (śmiech).

— W spektaklu „Judy” gra Pani razem z mężem. Lesław Żurek to znane i cenione nazwisko w świecie aktorskim. Zawodowo gracie więc "do jednej bramki". To trudne? Czy nawzajem się wspieracie?

— Początki rzeczywiście były trudne. Kariera Lesława ruszyła z przysłowiowego kopyta niedługo potem, gdy wspólnie ukończyliśmy Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Krakowie. Mąż zagrał m.in. w filmie wybitnego, brytyjskiego reżysera, Kena Loacha „Polak potrzebny od zaraz”. I jego kariera rozwinęła się błyskawicznie. Ja zaś trochę przyhamowałam: urodziłam córeczkę, zajęłam się jej wychowaniem i później troszkę trudno było mi wrócić i torować sobie tę drogę na aktorskim szlaku. Jednak ten temat już przerobiliśmy. Wspieramy się wzajemnie. Cieszę się z sukcesów męża, a on z moich. I jest naprawdę fajnie (śmiech).

— Na małej scenie elbląskiego teatry zmierzy się pani z rolą Judy Garland, wielkiej gwiazdy Hollywood, której życie obfitowało w tragiczne wydarzenia. Uzależnienie od alkoholu, leków, nieszczęśliwe związki, przerwana ciąża... Zaś sztuka jest wycinkiem życia gwiazdy na trzy tygodnie przed jej tragiczną śmiercią. Jak chciała Pani przedstawić Judy Garland?

— W „Judy” obserwujmy Garland w jej garderobie na godzinę przed jej ostatnim występem w Kopenhadze. To lekko zmanierowana artystka, która z rozbrajającą szczerością kreśli całe swoje życie. I podsumowuje je, opowiadając bardzo dowcipnie, bardzo gorzkie historie. Ironia przeplata się tu więc z czarnym humorem, anegdotki z gorzkimi wspomnieniami... Starałam się opowiedzieć widzowi o aktorce, o kobiecie, ale też trochę o showbiznesie. Myślę, że siła tej sztuki znajduje się w samym tekście, który jest świetnie napisany, bo wodzi widza za nos i co chwilę zmienia jego emocje.

— A jak powstał pomysł na ten spektakl? Jak „Judy” znalazła się w pani życiu?
— Wszystko zaczęło się od... śpiewania. Po ukończeniu szkoły aktorskiej zaczęłam uczęszczać na lekcje śpiewu między innymi u jazzowych wokalistów. Nie przepadam za piosenką aktorską i bardzo chciałam się pozbyć tej maniery śpiewania „jak aktorka”. Zależało mi na tym, by śpiewać jak wokalistka. Jakiś czas temu przeżywałam fascynację Billie Holiday, świetniej śpiewaczki jazzowej. Próbowałam nawet napisać o nie sztukę, jednak okazało się, że to ogromnie trudne zadanie i chyba lepiej wychodzi mi granie i śpiewanie, niż pisanie (śmiech). Swoim pomysłem podzieliłam się wtedy z Dominikiem Nowakiem, obecnie dyrektorem Teatru Nowego w Słupsku, który podsunął mi jednak tekst „Judy” twierdząc, że to coś absolutnie dla mnie. Szukaliśmy pomysłu, miejsc i repertuaru, znaleźliśmy także osiem piosenek, które przepletliśmy z tekstem i ku naszej uciesze powstało przedstawienie, które przez widzów jest bardzo mile przyjmowane. Do tej pory zagraliśmy „Judy” m.in. na scenach w Słupsku, Kielcach, Bydgoszczy, Przemyślu, a nawet w Luksemburgu, gdzie zagraliśmy dla tamtejszej Polonii.

— W tym spektaklu także pani śpiewa. Dobrze się pani czuje w roli wokalistki?

— Bardzo to polubiłam, chociaż nadal bezpieczniej czuję się w sferze aktorstwa, niż w sferze bycia wokalistką. Natomiast absurd polega na tym, że po spektaklu „Judy”, większość widzów bardzo zachwyca się moim śpiewaniem. I to jest dla mnie novum, ale również powód do dumy. Ta pozytywna informacja zwrotna od publiczności powoduje, że całkiem poważnie zaczynam myśleć o śpiewaniu (śmiech). I szukam pomysłu na to, żeby jeszcze bardziej muzycznie się rozwijać.
Aleksandra Szymańska

Źródło: Dziennik Elbląski