Tu każdy dzień był walką o przetrwanie

2018-09-22 16:00:00(ost. akt: 2018-09-21 12:24:13)
Wspomnienia są ilustrowane oryginalnymi rysunkami z miejsca zesłania

Wspomnienia są ilustrowane oryginalnymi rysunkami z miejsca zesłania

Autor zdjęcia: arch. prywatne

Co rusz wynosiliśmy kogoś na cmentarz. Umarłych zakręcaliśmy w prześcieradło, jeżeli takie było, i wkładaliśmy do dołu.
Do naszej redakcji dotarły spisane wspomnienia rodziny Stefana i Leokadii Kacpurów, która w 1940 roku została zesłana Sybir. Do kraju wróciła po zakończeniu II wojny światowej i osiadła w Pasłęku. Wspomnienia przekazała nam ich wnuczka, Ewa Borowska z Elbląga.

17 września 1939 r. Armia Czerwona przekroczyła granice naszego kraju, a Polacy stali się ofiarami prześladowań radzieckiego reżimu. Nastąpiły masowe deportacje ludności na Syberię i do Kazachstanu, które w sumie objęły około 1,5 mln Polaków, w tym całe rodziny. Stefan i Leokadia Kacpurzy zostali wywiezieni do miasta Karabasz na Syberii wraz z czwórką dzieci: Kazimierą (15 lat), Krystyną (13 lat), Albertem (11 lat) oraz Bronisławem (8 lat). Ich sześcioletni pobyt na zesłaniu opisał w pamiętniku Albert Kacpura.

To było w lutym 1940 r. Rodzina Kacpurów została wyznaczona do wysiedlenia z rodzinnej Pieniugi do miejscowości Karabasz na Syberii. Na spakowanie podstawowych rzeczy dano im godzinę, wcześniej wszystko, co cenniejsze, im zabrano. W podroż w nieznane wyruszyli w bydlęcych wagonach. Poniżej wybrane fragmenty ich wspomnień.

„Życie w wagonie było bardzo trudne, ale nie tylko ze względu na warunki aprowizacyjne, ale i na duże zagęszczenie ludzi. Każdy z nas miał przydzielone miejsce. Przemieszczanie się po wagonie nastręczało wiele trudności. W czasie postoju pociągu i przy bezwietrznej pogodzie powietrze szybko zagęszczało się. Ludzie słabsi z trudem wytrzymywali zaduch. Zaopatrywanie nas w żywność, wodę i węgiel miało odbywać się raz na dobę. Jednak zdarzało się, iż dokonywano tego raz na dwa, a nawet raz na trzy dni. Najdotkliwiej odczuwaliśmy niedostatek wody. Na nasz wagon przypadały cztery wiadra wody, cztery wiadra zupy, worek węgla i worek chleba. Jeden przydział wody wynosił pół litra na osobę i tyle samo zupy. W dodatku otrzymywana zupa była bardzo słona. Z braku wody lizaliśmy lód na ścianach. Przez uchylone okienko (dokonywaliśmy tego tak, by nikt z zewnątrz nie zauważył) sięgaliśmy ręką między druty kolczaste, skąd wybieraliśmy grudki lodu i śniegu.

Pewnego dnia pociąg zatrzymał się w szczerym polu. Przez trzy dni nie mieliśmy zaopatrzenia. Otworzono drzwi i pozwolono nabrać śniegu. Napełniliśmy śniegiem wszystkie wiadra i naczynia. Na jego stopnienie zużyliśmy dużo węgla, lecz wody otrzymaliśmy mało. W czasie postojów pociągu słyszeliśmy wołania o pomoc lekarską. Jednak pomocy tej nikt nie otrzymywał. Ludzie słabli i umierali w wagonie.”

25 lutego 1940 r. rodzina dotarła do Karabaszu położonego 100 km na zachód od Czelabińska. W mieście znajdowało się pięć kopalń rudy miedzi i piec hutniczy do jej wytopu. Polaków zakwaterowano w starych, drewnianych barakach. Byli tanią siłą roboczą w kopalniach.

„Spaliśmy na piętrowy pryczach. W pierwszą noc, kiedy tylko położyliśmy się spać, przywitały nas pluskwy. Było ich zatrzęsienie, mocno wygłodzone atakowały. Po takiej nocy na całym ciele miałem swędzące bąble, a na prześcieradłach znalazły się czerwone plamy po rozgniecionych pluskwach.

Drugiego dnia pobytu w Karabaszu zaprowadzono Polaków do kopalni "Kirow" na badanie lekarskie. Każdą osobę badał lekarz, a komendant NKWD ustalał przydatność zawodową. Prawie wszyscy mężczyźni zakwalifikowani zostali do pracy pod ziemią. Nasz tatuś jako inwalida (jego kalectwo było dobrze widoczne) został przydzielony do pracy w kuźni, jako młotowy. Ręcznym młotem kuł żelazo. Mamę zaś zakwalifikowano do pracy, można powiedzieć, nad kopalnią. Jej robota polegała na odwożeniu rudy miedzi spod silosu wsypowego...

Nasi rodzice wracali z pracy zawsze bardzo zmęczeni, wygłodzeni, a czasem i z gorączką. Jednak do przymusowych zajęć bez względu na stan zdrowia każdy Polak musiał iść, chyba że miał zwolnienie lekarskie. Wydawano je rzadko i tylko wtedy, gdy w ogóle o własnych siłach człowiek nie mógł chodzić. Za każde przewinienie w pracy karano, oceny przewinienia dokonywał przełożony według własnych kryteriów. Na przykład za spóźnienie się o jedną minutę potrącano 25 procent i tak głodowego wynagrodzenia przez okres trzech miesięcy. Jeżeli ktoś częściej się spóźniał, rozmawiało z nim NKWD.”

Z Karabaszu rodzina Kacpurów trafia do Turkiestanu, do kołchozu Tałapata, potem do Suzuku. Każdy dzień pobytu na kazachskim stepie był walką z głodem i chorobami.

„Co rusz wynosiliśmy kogoś na cmentarz. Umarłych zakręcaliśmy w prześcieradło, jeżeli takie było, i wkładaliśmy do dołu. Najczęściej nad grobem przemawiał Klimczak, którego wkrótce też pochowaliśmy. W okresie trzech tygodni na cmentarz wynieśliśmy 12 osób. W naszej rodzinie pierwszy na tyfus zachorował tatuś, a kilka dni później najstarsza siostra. Tyfus dosięgnął i mnie. Z naszego domu nie chorowała tylko mama. Chorobę tę przeszła w czasie I wojny światowej. Epidemia zabrała naszą babkę, którą pochowaliśmy na cmentarzu w kołchozie Tałapata obok pozostałych Polaków. Tatuś nasz i Kazia odzyskali przytomność w szpitalu i zaczęli wracać do zdrowia. Przywieźliśmy ich do domu i leżeli jeszcze około dziesięć dni, zanim nabrali siły i mogli chodzić. Epidemia i głód osłabiły nas. Każdy powracający do zdrowia zaczynał uczyć się chodzić. W pierwszych dniach trzymał się ściany, a w miarę, jak nabierał siły i pewności siebie, próbował chodzić bez trzymania się. Wkrótce pojawiła się nowa choroba - kurza ślepota. Chorował na nią nasz tatuś”.

Najtrudniejszym okresem do przeżycia były zima i przedwiośnie. Zdobycie żywności graniczyło wtedy z cudem.
„Sytuacja materialna naszej rodziny, tak jak i pozostałych Polaków, była krytyczna. Główne i prawie jedyne pożywienie stanowiła lebioda. Każdego dnia mama z Kazią i Krysią przez kilka godzin zbierały zielsko. Następnie parzyły je gorącą wodą i wciskały do kotła. Po ugotowaniu powstawała gęsta, zielona masa o gorzkawym smaku. Zdarzało się, że każdy z nas do okrasy lebiody otrzymywał jedną, a nawet dwie łyżki stołowe zsiadłego mleka. Poza lebiodą zbieraliśmy wodorosty, które rosły na dnie strumieni wodnych. Liście tego wodorostu były podobne do liści sałaty masłowej. Jedliśmy je na surowo. Pomimo że zjadaliśmy duże ilości zielska, głodu nie mogliśmy zaspokoić. Najszybciej niedostatek wyżywienia odczuwać zaczął tatuś. Objawiało się to opuchlizną całego ciała. Policzki miał pełne, a nad oczyma wisiały duże, nieco przeźroczyste, bąble. Każdy, kto go widział, nie dawał mu więcej życia niż kilka dni...
Śmierć głodowa wiosną tego roku zaczęła zbierać żniwa. Chodząc nocami, udało nam się nam czasem złapać jeża. Zwierzęta te, po zabiciu, opalaliśmy, a następnie oprawialiśmy. Zdobycze, które przynosiliśmy z Bronkiem z naszych nocnych i dziennych wypraw, nie były obfite, jednak pozwoliły naszej rodzinie przeżyć bardzo trudny okres wiosny 1943 roku.

Rozpoczęły się polowania na psy i koty. Raz udało się tatusiowi wieczorem przyprowadzić dobrze odchowanego wilczura. Należał do funkcjonariusza NKWD. Mnie poszczęściło się, złapałem niedużego kota. Tej wiosny zjedliśmy w sumie trzy psy i kilka kotów. Zwierzęta te opalaliśmy, w ten sposób mieliśmy więcej mięsa do jedzenia...

Kiedyś dostaliśmy od Kazacha padniętego, dwumiesięcznego osiołka. Padlina ta też została zjedzona. Przed świętami Bożego Narodzenia otrzymaliśmy wiadomość, że dwanaście kilometrów od Suzaku na drodze prowadzącej do Czulak Kurganu padł koń. W wyprawie po koninę wzięli udział prawie wszyscy mieszkańcy naszego domu. Zastaliśmy już tam innych Polaków. W krótkim czasie po koniu pozostały kości i odchody. W czwarte Boże Narodzenie na wygnaniu w Kazachstanie jedliśmy padlinę konia i śpiewaliśmy kolędy. Po świętach Bożego Narodzenia wysłano nas z Bronkiem na żebry, pomimo że byliśmy zdrowi i chcieliśmy pracować. Zastanawialiśmy się, czy musimy się tak poniżać. Zmusiły nas do tego jednak warunki materialne naszej rodziny... Do domu wróciliśmy późnym wieczorem, przynosząc ze sobą pełen czajnik mleka i kilka placków. Pokrzepiło to nas na duchu”.

Przez cały czas wierzyli i marzyli o powrocie do Polski. Nadzieje odżyły wraz z zakończeniem wojny. Do ukochanej Polski wrócili wiosną 1946 r. Granicę w Przemyślu przekroczyli 30 kwietnia 1946 r., później trafili do Stołczyna, by pod koniec sierpnia 1946 r. osiąść w Pasłęku.

„Ze wszystkich stron rozległych stepów Kazachstanu szli Polacy przez Czulak Kurgan do stacji Aczisaj. Byli obdarci, wynędzniali i słaniali się z głodu, ale szli po 18-20 godzin na dobę i to kilka dni stepem. Wśród tych ludzi nie było ani jednej osoby, która nie zostawiłaby w tej ziemi kogoś bliskiego, najdroższego. Zdarzały się rodziny, z których nie przeżyła żadna osoba”.
oprac. daw

Źródło: Dziennik Elbląski

Komentarze (1) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. tatus505 #2586594 | 178.235.*.* 22 wrz 2018 21:03

    OJCZYZNO Nie miałaś szczęścia biedna Ojczyzno bo wróg już był w twoich granicach a kiedy nadszedł 17 września ruszyła ze wschodu czerwona nawałnica. I uskrzydlona jak orzeł w gnieżdzie z obu stron świata dostawałaś rany a krew płynęła wartkim strumieniem i krzyżowała niecne wroga plany. Nie damy ziemi skąd nasz ród ciągle śpiewały gardła ściśnięte, a łzy płynęły z oczu im gdy płonęła Warszawa miasto wniebowzięte. Las krzyży tylko znaczył drogę,ziemia chłonęła polską krew i oddawali swe życie młode za swą ojczyznę i walki zew. I ciągle słychać było raus i w pierod kiedy to polskie krwawiły rany och jakże ciężkie były wtedy te faszystowskie i ruskie kajdany. I zapłonęły polską krwią śniegi Syberii ruskie gułagi zadrżały ruskich kazamat mury ginęli ludzie polskiej kultury. Zdeptano orły w lasach Smoleńska, Miednoje Ostaszkowa i rozstrzelano kwiat oficerski po jednej kuli we wszystkich głowach. Mroczna ta ziemia i krwią zbroczona przez lud wzgardzona i wyklęta dziś tylko znicze nocą migają w każdą rocznicę, w każde święta i czasem słychać ich krok miarowy jak idą z honorem pod Katyńskie rowy. Henryk Siwakowski

    odpowiedz na ten komentarz