Inni wolą hotele i leżaki, ona wspina się w Himalajach
2017-02-04 14:00:00(ost. akt: 2017-02-03 15:27:06)
Czołówka oświetla tylko moje buty, wokół przenikliwa czerń i cisza. W dali słyszę jedynie schodzące lawiny. Nad Himalajami budzi się słońce. Wygląda to jak cud i wszystkie twoje słabości odchodzą. O swojej górskiej miłości opowiada elblążanka Joanna Bednarczuk.
— Co daje pani pasja zdobywania kolejnych górskich szczytów?
Joanna Bednarczuk. — Moc, która przekłada się na codzienne życie. Często łamią nas drobne niepowodzenia, ale jakież one mają znaczenie? Nie mają. W górach człowiek się wycisza. Tu są inne emocje, myśli krążą wokół celu: wejdę, czy nie tym razem? Nie myśli się o tym, co zostało w domu: kredyty, praca, rachunki, Te problemy nie przychodzą z nami w góry. Góry kształtują też charakter. Tam inaczej płynie czas. Jestem ja i moje myśli, moje modlitwy, moje plany na przyszłość. Tam można zrobić rachunek sumienia, jest na to czas i jest tak blisko nieba. Może jeszcze warto byłoby w życiu spróbować czegoś innego? Góry stawiają nas w pionie względem rodziny i całego życia.
— To niebezpieczne hobby?
— Mam pokorę dla gór. Wiem na co mogę się zdobyć. Nie ograniczam się w wyborach, ale znam swoje umiejętności. Zawsze jeżdżę z bardzo doświadczonymi ludźmi, nigdy sama. Natomiast nie jest to łatwa pasja. Czasami jest to walka z samym sobą. Gdy dopada maksymalne zmęczenie, to wówczas po górach wędruje już tylko głowa. Bez mocnej psychiki nie dasz sobie rady. Musisz potrafić przełamywać kolejne bariery własnych słabości. Przychodzi taki moment, że nie masz siły dać kolejnego kroku, a wierzchołka nawet jeszcze nie widać, czyli przed tobą kilka godzin wędrówki. Czasami pokusa, że nie będę się musiała już dłużej katować, jest ogromnie trudna do przezwyciężenia. To jest moment, kiedy przekraczasz swoje granice, ciało chce wracać, a głowa mówi: dasz radę! Nie pamiętam, aby mi przytrafiła się jakaś niebezpieczna sytuacja. Było nam bardzo smutno, gdy podczas wyprawy w Argentynie dowiedzieliśmy się, że podczas ataku szczytowego jeden z Japończyków dostał zawału oraz kiedy krążące nad głowami helikoptery poszukiwały dwóch zaginionych Polaków. Jednak ja nigdy nie jadę w góry z myślą, że coś złego może się wydarzyć.
— Mam pokorę dla gór. Wiem na co mogę się zdobyć. Nie ograniczam się w wyborach, ale znam swoje umiejętności. Zawsze jeżdżę z bardzo doświadczonymi ludźmi, nigdy sama. Natomiast nie jest to łatwa pasja. Czasami jest to walka z samym sobą. Gdy dopada maksymalne zmęczenie, to wówczas po górach wędruje już tylko głowa. Bez mocnej psychiki nie dasz sobie rady. Musisz potrafić przełamywać kolejne bariery własnych słabości. Przychodzi taki moment, że nie masz siły dać kolejnego kroku, a wierzchołka nawet jeszcze nie widać, czyli przed tobą kilka godzin wędrówki. Czasami pokusa, że nie będę się musiała już dłużej katować, jest ogromnie trudna do przezwyciężenia. To jest moment, kiedy przekraczasz swoje granice, ciało chce wracać, a głowa mówi: dasz radę! Nie pamiętam, aby mi przytrafiła się jakaś niebezpieczna sytuacja. Było nam bardzo smutno, gdy podczas wyprawy w Argentynie dowiedzieliśmy się, że podczas ataku szczytowego jeden z Japończyków dostał zawału oraz kiedy krążące nad głowami helikoptery poszukiwały dwóch zaginionych Polaków. Jednak ja nigdy nie jadę w góry z myślą, że coś złego może się wydarzyć.
— Jak zrodziła się ta górska miłość?
— Niespodziewanie i trochę śmiesznie. W 2013 r. odebrałam telefon od znajomych, którzy byli na wakacjach w Tatrach. Koleżanka zaproponowała: „przyjedź, bo nie mam z kim wejść na Rysy”. Mnie dwa razy powtarzać nie trzeba. Na drugi dzień byłam już w drodze do Zakopanego. No cóż..., nigdy wcześniej nie wspinałam się po górach. Wówczas też po raz pierwszy usłyszałam o Koronie Gór Polskich. Bardzo mnie to zaintrygowało. Nie pozostało mi nic innego jak sprawdzić, o co to w tym chodzi i już wiedziałam, że będę tę koronę zdobywała. To było wyzwanie!
— Niespodziewanie i trochę śmiesznie. W 2013 r. odebrałam telefon od znajomych, którzy byli na wakacjach w Tatrach. Koleżanka zaproponowała: „przyjedź, bo nie mam z kim wejść na Rysy”. Mnie dwa razy powtarzać nie trzeba. Na drugi dzień byłam już w drodze do Zakopanego. No cóż..., nigdy wcześniej nie wspinałam się po górach. Wówczas też po raz pierwszy usłyszałam o Koronie Gór Polskich. Bardzo mnie to zaintrygowało. Nie pozostało mi nic innego jak sprawdzić, o co to w tym chodzi i już wiedziałam, że będę tę koronę zdobywała. To było wyzwanie!
— Do Korony Gór Polskich trzeba „zaliczyć” 28 najwyższych szczytów z każdych gór lub pasm górskich w Polsce. Pani udało się zdobyć je w ciągu roku.
— Podzieliłam to sobie na pięć wyjazdów. Były to takie przedłużone weekendy, ale ze ściśle określonym scenariuszem, absolutnie do zrealizowania. W razie jakiejś niespodzianki, cały plan mógł się nie powieść (gdyż na przykład mając cztery dni trzeba zdobyć dziewięć szczytów w najbliższej okolicy, czasami trzy dziennie!) Samotnie, bez GPS, jedynie z mapą i wskazówkami z internetu. Te okazały się bardzo przydatne na mało znanych szlakach. W Rudawach Janowickich szczyt Skalnik oddalony jest od ścieżki i w lesie należało poszukiwać charakterystycznego kawałka żelaza! Jak nie podjąć takiego wyzwania?! Nie wszystkie z tych szczytów są trudne, ale niektóre z nich trudno odnaleźć.
— Podzieliłam to sobie na pięć wyjazdów. Były to takie przedłużone weekendy, ale ze ściśle określonym scenariuszem, absolutnie do zrealizowania. W razie jakiejś niespodzianki, cały plan mógł się nie powieść (gdyż na przykład mając cztery dni trzeba zdobyć dziewięć szczytów w najbliższej okolicy, czasami trzy dziennie!) Samotnie, bez GPS, jedynie z mapą i wskazówkami z internetu. Te okazały się bardzo przydatne na mało znanych szlakach. W Rudawach Janowickich szczyt Skalnik oddalony jest od ścieżki i w lesie należało poszukiwać charakterystycznego kawałka żelaza! Jak nie podjąć takiego wyzwania?! Nie wszystkie z tych szczytów są trudne, ale niektóre z nich trudno odnaleźć.
— Trudno odnaleźć?
— Nie jest trudnością zdobyć szczyt idąc wytyczonym szlakiem. Gorzej, jak trzeba znaleźć początek tej drogi. Niekiedy okazywało się, że nawet miejscowi tej drogi nie znali. Na przykład dość długo szukałam wejścia na Skopiec (Góry Kaczawskie). Obeszłam górę dookoła i nie mogłam znaleźć drogi. Ciężko jest się przedrzeć przez krzaki, kiedy nie widać żadnej ścieżki. W Beskidzie Niskim (Lackowa) szłam, szłam i szłam aż doszłam na Słowację. Pytałam mieszkańców, ale nie potrafili mi pomóc. Pamiętam, że wtedy bardzo się denerwowałam, bo w samochodzie czekała córka, zaczęło się już ściemniać, a komórka nie miała zasięgu. Drugi raz chyba bym tego nie zrobiła. Sama w lesie, nikt nie wie, gdzie jestem, a czasem ja sama nie wiem, gdzie dokładnie się znajduję. Tak mnie jednak góry „wciągnęły”, że nie było mowy, bym sobie odpuściła. To była rzecz do zrobienia, koniec, kropka.
— Nie jest trudnością zdobyć szczyt idąc wytyczonym szlakiem. Gorzej, jak trzeba znaleźć początek tej drogi. Niekiedy okazywało się, że nawet miejscowi tej drogi nie znali. Na przykład dość długo szukałam wejścia na Skopiec (Góry Kaczawskie). Obeszłam górę dookoła i nie mogłam znaleźć drogi. Ciężko jest się przedrzeć przez krzaki, kiedy nie widać żadnej ścieżki. W Beskidzie Niskim (Lackowa) szłam, szłam i szłam aż doszłam na Słowację. Pytałam mieszkańców, ale nie potrafili mi pomóc. Pamiętam, że wtedy bardzo się denerwowałam, bo w samochodzie czekała córka, zaczęło się już ściemniać, a komórka nie miała zasięgu. Drugi raz chyba bym tego nie zrobiła. Sama w lesie, nikt nie wie, gdzie jestem, a czasem ja sama nie wiem, gdzie dokładnie się znajduję. Tak mnie jednak góry „wciągnęły”, że nie było mowy, bym sobie odpuściła. To była rzecz do zrobienia, koniec, kropka.
— Zdobyła pani koronę i pojechała wspiąć się na Kilimandżaro (5895 m n.p.m., Tanzania).
— Pojechałam tam totalnie „zielona”. Moje doświadczenie z tak wysokimi górami było praktycznie żadne. Jednak emocje z racji zdobywania pierwszego poważnego szczytu były tak ogromne, że nie przeszkadzały mi nawet mokre buty.
— Pojechałam tam totalnie „zielona”. Moje doświadczenie z tak wysokimi górami było praktycznie żadne. Jednak emocje z racji zdobywania pierwszego poważnego szczytu były tak ogromne, że nie przeszkadzały mi nawet mokre buty.
— Było ciężko?
— Zdobywanie Kilimandżaro trwa sześć dni (łącznie z zejściem). Droga nie jest trudna technicznie, ani wyczerpująca jakoś ponad siły. Ale w miarę, jak się wspinamy tlenu jest coraz mniej i organizm pracuje wolniej. Warunki sanitarne są raczej trudne, chociaż jedzenie podane pod nos, bo każda grupa ma swoich przewodników i kucharza. I na co tu narzekać? Widząc co rano, na dzień dobry, wierzchołek „Kili”, niewygody czy zimno nie mają większego znaczenia. Na Kilimandżaro wchodziliśmy w grupie 12-osobowej, szczyt zdobyła połowa. Od wejścia na Kilimandżaro w 2014 roku, tak naprawdę zaczęła się przygoda z wysokimi górami.
— Zdobywanie Kilimandżaro trwa sześć dni (łącznie z zejściem). Droga nie jest trudna technicznie, ani wyczerpująca jakoś ponad siły. Ale w miarę, jak się wspinamy tlenu jest coraz mniej i organizm pracuje wolniej. Warunki sanitarne są raczej trudne, chociaż jedzenie podane pod nos, bo każda grupa ma swoich przewodników i kucharza. I na co tu narzekać? Widząc co rano, na dzień dobry, wierzchołek „Kili”, niewygody czy zimno nie mają większego znaczenia. Na Kilimandżaro wchodziliśmy w grupie 12-osobowej, szczyt zdobyła połowa. Od wejścia na Kilimandżaro w 2014 roku, tak naprawdę zaczęła się przygoda z wysokimi górami.
— Potem były Kazbek i Elbrus.
— Z początku było trochę napięcia, bo trzy dni przed wyjazdem zginęło na Elbrusie troje Polaków. To trochę pionizuje człowieka, wyostrza uwagę, ale nie poddaje rezygnacji. W 2015 r., podczas jednej wyprawy, chciałam zdobyć Kazbek w Gruzji (wys. 5033,8 m n.p.m., Kaukaz) oraz Elbrus w Rosji (wys. 5642 m n.p.m). Ale Kazbek "powiedział": nie tym razem. Karpaty mnie urzekły, są przepiękne, ale potrafią być też niebezpieczne. Droga na Kazbek prowadzi między innymi wśród lodowych szczelin. Gdy przysypie je śnieg są całkiem niewidoczne, trzeba dobrze znać drogę. Prognozy pogody były złe, mocno sypnęło śniegiem i Kazbek nie pozwolił wejść na siebie. Czekaliśmy do godz. 3 nad ranem, ale gruzińscy przewodnicy powiedzieli: nie wchodzimy. Zawsze mieliśmy lokalnych przewodników, bo po pierwsze oni znają od podszewki góry, a po drugie, gdy ktoś nie daje rady iść, to przewodnik schodzi z taką osobą. Czekaliśmy więc aż pogoda się zmieni, ale tak można czekać i czekać, a żywność i wodę mieliśmy przecież na określoną ilość dni. Musieliśmy odpuścić, chcąc zdążyć wejść jeszcze na Elbrusa, ale mamy takie powiedzenie: ta góra będzie tu stała. Ja nie muszę, ja chcę górę zdobyć. Być może w sierpniu tego roku powrócę na Kazbek. Na Elbrus udało mi się wejść przy pięknej pogodzie, a po drodze byłam świadkiem wspaniałego wschodu słońca. To była druga góra w Koronie Ziemi na moim koncie.
— Z początku było trochę napięcia, bo trzy dni przed wyjazdem zginęło na Elbrusie troje Polaków. To trochę pionizuje człowieka, wyostrza uwagę, ale nie poddaje rezygnacji. W 2015 r., podczas jednej wyprawy, chciałam zdobyć Kazbek w Gruzji (wys. 5033,8 m n.p.m., Kaukaz) oraz Elbrus w Rosji (wys. 5642 m n.p.m). Ale Kazbek "powiedział": nie tym razem. Karpaty mnie urzekły, są przepiękne, ale potrafią być też niebezpieczne. Droga na Kazbek prowadzi między innymi wśród lodowych szczelin. Gdy przysypie je śnieg są całkiem niewidoczne, trzeba dobrze znać drogę. Prognozy pogody były złe, mocno sypnęło śniegiem i Kazbek nie pozwolił wejść na siebie. Czekaliśmy do godz. 3 nad ranem, ale gruzińscy przewodnicy powiedzieli: nie wchodzimy. Zawsze mieliśmy lokalnych przewodników, bo po pierwsze oni znają od podszewki góry, a po drugie, gdy ktoś nie daje rady iść, to przewodnik schodzi z taką osobą. Czekaliśmy więc aż pogoda się zmieni, ale tak można czekać i czekać, a żywność i wodę mieliśmy przecież na określoną ilość dni. Musieliśmy odpuścić, chcąc zdążyć wejść jeszcze na Elbrusa, ale mamy takie powiedzenie: ta góra będzie tu stała. Ja nie muszę, ja chcę górę zdobyć. Być może w sierpniu tego roku powrócę na Kazbek. Na Elbrus udało mi się wejść przy pięknej pogodzie, a po drodze byłam świadkiem wspaniałego wschodu słońca. To była druga góra w Koronie Ziemi na moim koncie.
— Z tego morał, że góry uczą pokory?
— Ogromnej. Pasja, pasją, ale do gór mam wielki szacunek i pokorę. Są niezmierzoną siłą. Gdy stoję na początku drogi na szczyt, to czuję się jak pyłek, ziarenko piachu, które w każdej chwili może porwać wiatr. Trzeba pamiętać, że oprócz zdobycia szczytu jest jeszcze droga powrotna. Podczas wspinaczki napędzamy się adrenaliną, stresem. Potem one odpuszczają i myślisz: Boże, jeszcze tyle godzin drogi powrotnej do obozu. Jak stąd zejść? Byłam świadkiem, jak idący przede mną koledzy przewracali się ze zmęczenia. To jest uczucie, jakby ktoś odciął ci prąd i nie masz sił już na nic. To jeden z powodów, dla których nie chodzę w tak wysokie góry samotnie. Chodzę m.in. z kolegą, który zdobył już Koronę Gór Ziemi, zna góry od podszewki. Góry nie wybaczają błędów. Nie ma tu czasu na łzy. Trzeba być niezwykle zorganizowanym. Na dużych wysokościach panują już ekstremalne warunki. Każdy krok jest ogromnym wysiłkiem. Już samo wyczołganie się z namiotu w bazie położonej na wysokości 5 tys. metrów może być zakończone zadyszką. Masz serdecznie dosyć, a jeszcze wszystko przed tobą... W takich warunkach niezwykle ważne jest zaufanie do współtowarzyszy. Szczególnie istotne jest to w sytuacji, kiedy związani jesteśmy liną, to zaufanie jest konieczne. Ktoś spada, to przecież ciągnie też ciebie.
— Ogromnej. Pasja, pasją, ale do gór mam wielki szacunek i pokorę. Są niezmierzoną siłą. Gdy stoję na początku drogi na szczyt, to czuję się jak pyłek, ziarenko piachu, które w każdej chwili może porwać wiatr. Trzeba pamiętać, że oprócz zdobycia szczytu jest jeszcze droga powrotna. Podczas wspinaczki napędzamy się adrenaliną, stresem. Potem one odpuszczają i myślisz: Boże, jeszcze tyle godzin drogi powrotnej do obozu. Jak stąd zejść? Byłam świadkiem, jak idący przede mną koledzy przewracali się ze zmęczenia. To jest uczucie, jakby ktoś odciął ci prąd i nie masz sił już na nic. To jeden z powodów, dla których nie chodzę w tak wysokie góry samotnie. Chodzę m.in. z kolegą, który zdobył już Koronę Gór Ziemi, zna góry od podszewki. Góry nie wybaczają błędów. Nie ma tu czasu na łzy. Trzeba być niezwykle zorganizowanym. Na dużych wysokościach panują już ekstremalne warunki. Każdy krok jest ogromnym wysiłkiem. Już samo wyczołganie się z namiotu w bazie położonej na wysokości 5 tys. metrów może być zakończone zadyszką. Masz serdecznie dosyć, a jeszcze wszystko przed tobą... W takich warunkach niezwykle ważne jest zaufanie do współtowarzyszy. Szczególnie istotne jest to w sytuacji, kiedy związani jesteśmy liną, to zaufanie jest konieczne. Ktoś spada, to przecież ciągnie też ciebie.
— Zdobyła też pani Aconcaguę, najwyższy szczyt Ameryki Południowej (wys. 6961 m n.p.m).
— Dokładnie w Walentynki ubiegłego roku. To była dłuższa, bo trzytygodniowa wyprawa. Są to magiczne góry, piękne, wielokolorowe. Trasa wiedzie przez dolinę Horcones, początkowo jest zielono, im wyżej tym krajobraz zmienia się diametralnie, są już tylko kamienie i piarg. W górach bardzo ważną sprawą jest picie wody, obowiązkowo 3-4 litry dziennie. Można się szybko odwodnić, bo powietrze jest tam bardzo suche. W głównym obozie, Plaza de Mulas na 4300 m n.p.m., wszyscy koniecznie muszą zgłosić się do lekarza. Kto nie przejdzie badań, musi odpocząć, zregenerować siły. Od tej wysokości sprawdza się już cały czas saturację. Na takich wysokościach żarty się kończą, byłam świadkiem sytuacji, gdzie chłopak czarne od odmrożeń ręce i nogi moczył w miskach. Obóz Plaza de Mulas przypomina małe miasto, jest w nim nawet galeria sztuki w jednym z namiotów z obrazami Aconcagui. Nie wspomnę o luksusach takich jak prysznic, czyli w namiocie nad głową baniak z ciepłą wodą. Żeby zdobyć szczyt, trzeba się trochę nadreptać. Mam tu na myśli podchodzenie podczas tzw. aklimatyzacji i ponowne schodzenie w dół na nocleg. Z Plaza de Mulas z 4300 metrów wchodzi się na 5000 metrów i z powrotem. I następnego dnia podobnie, ale tym razem wyżej, bo na 5400 m. Tam rozbija się namioty na nocleg i znów powrót do bazy na 4300 m, a potem znowu w górę....
— Dokładnie w Walentynki ubiegłego roku. To była dłuższa, bo trzytygodniowa wyprawa. Są to magiczne góry, piękne, wielokolorowe. Trasa wiedzie przez dolinę Horcones, początkowo jest zielono, im wyżej tym krajobraz zmienia się diametralnie, są już tylko kamienie i piarg. W górach bardzo ważną sprawą jest picie wody, obowiązkowo 3-4 litry dziennie. Można się szybko odwodnić, bo powietrze jest tam bardzo suche. W głównym obozie, Plaza de Mulas na 4300 m n.p.m., wszyscy koniecznie muszą zgłosić się do lekarza. Kto nie przejdzie badań, musi odpocząć, zregenerować siły. Od tej wysokości sprawdza się już cały czas saturację. Na takich wysokościach żarty się kończą, byłam świadkiem sytuacji, gdzie chłopak czarne od odmrożeń ręce i nogi moczył w miskach. Obóz Plaza de Mulas przypomina małe miasto, jest w nim nawet galeria sztuki w jednym z namiotów z obrazami Aconcagui. Nie wspomnę o luksusach takich jak prysznic, czyli w namiocie nad głową baniak z ciepłą wodą. Żeby zdobyć szczyt, trzeba się trochę nadreptać. Mam tu na myśli podchodzenie podczas tzw. aklimatyzacji i ponowne schodzenie w dół na nocleg. Z Plaza de Mulas z 4300 metrów wchodzi się na 5000 metrów i z powrotem. I następnego dnia podobnie, ale tym razem wyżej, bo na 5400 m. Tam rozbija się namioty na nocleg i znów powrót do bazy na 4300 m, a potem znowu w górę....
— Potem była Via ferrata, czyli "żelazna droga" w Dolomitach.
— To wspinaczka po przepięknych skałach w Dolomitach. Była dla mnie trudna, ze względu na lęk wysokości, a tam wspina się w skale, czasami nie mając nic pod stopami. Cudne doświadczenie choć moje ferraty, to szlaki dla początkujących, ale od czegoś trzeba zacząć. We wrześniu 2016 r. zdobyłam też Gerlach (wys. 2655 m n.p.m.). To góra, która wymaga przewodników, bo nie ma wytyczonego szlaku. Schodziliśmy w strugach deszczu, bałam się, że zjadę na tych mokrych skałach, co spowodowałby pociągnięcie za sobą towarzyszy na linie, ważne więc było skupienie. Następnego dnia, na deser, poszłam jeszcze na Rysy. A w październiku tego samego roku wyruszyłam w Himalaje, by zmierzyć się z Island Peak.
— To wspinaczka po przepięknych skałach w Dolomitach. Była dla mnie trudna, ze względu na lęk wysokości, a tam wspina się w skale, czasami nie mając nic pod stopami. Cudne doświadczenie choć moje ferraty, to szlaki dla początkujących, ale od czegoś trzeba zacząć. We wrześniu 2016 r. zdobyłam też Gerlach (wys. 2655 m n.p.m.). To góra, która wymaga przewodników, bo nie ma wytyczonego szlaku. Schodziliśmy w strugach deszczu, bałam się, że zjadę na tych mokrych skałach, co spowodowałby pociągnięcie za sobą towarzyszy na linie, ważne więc było skupienie. Następnego dnia, na deser, poszłam jeszcze na Rysy. A w październiku tego samego roku wyruszyłam w Himalaje, by zmierzyć się z Island Peak.
— Himalaje są tak piękne, jak opowiadają, ci którzy je widzieli?
— Są magiczne. Gdy w Himalajach zobaczyłam południową ścianę Lhotse (szczyt w Nepalu, wysokość 8516 m n.p.m.), na której zginął Kukuczka, to poczułam ciarki na plecach. To są tak potężne góry... Jak zobaczyliśmy pierwszy raz wierzchołek Everestu, to skończyły się słowa: pojawia się magia ciszy i podziwu. Wobec uroku i majestatu Himalajów dorośli zachowują się niczym zafascynowane czymś dzieci. Nie jestem w stanie opisać wrażeń, wzruszenia, czy emocji, które mi towarzyszyły. Nie odda ich też najlepszy aparat. W ogóle Nepal jest wyjątkowym miejscem, bez lokalnej ludności, nie byłoby tej wędrówki. Trekking zaczyna się od Lukli. To najmniejsze lotnisko świata robi niesamowite wrażenie. Położone jest na wysokości 2860 m n.p.m. Leci się małym samolotem, z okna widać pas startowy, a raczej kawałek tasiemki. Latają tam tylko małe samoloty, zdolne wyhamować na pasie startowym o długości ok. 450 metrów.
— Są magiczne. Gdy w Himalajach zobaczyłam południową ścianę Lhotse (szczyt w Nepalu, wysokość 8516 m n.p.m.), na której zginął Kukuczka, to poczułam ciarki na plecach. To są tak potężne góry... Jak zobaczyliśmy pierwszy raz wierzchołek Everestu, to skończyły się słowa: pojawia się magia ciszy i podziwu. Wobec uroku i majestatu Himalajów dorośli zachowują się niczym zafascynowane czymś dzieci. Nie jestem w stanie opisać wrażeń, wzruszenia, czy emocji, które mi towarzyszyły. Nie odda ich też najlepszy aparat. W ogóle Nepal jest wyjątkowym miejscem, bez lokalnej ludności, nie byłoby tej wędrówki. Trekking zaczyna się od Lukli. To najmniejsze lotnisko świata robi niesamowite wrażenie. Położone jest na wysokości 2860 m n.p.m. Leci się małym samolotem, z okna widać pas startowy, a raczej kawałek tasiemki. Latają tam tylko małe samoloty, zdolne wyhamować na pasie startowym o długości ok. 450 metrów.
— A sam atak na Island Peak?
— Wychodzi się z bazy położonej pięć tysięcy metrów nad poziomem morza. Dotarliśmy do bazy po południu, należało przygotować się do ataku szczytowego, przepakować plecak, potem kolacja. Na atak szczytowy wyruszyliśmy około godz. 1. Mała przekąska i w drogę. Założyłam plecak i pomyślałam: nie mam szans, jest za ciężki. Prognozy przewidywały silny wiatr, była noc, rozsądek kazał założyć na siebie puchy, ale po kwadransie wiedziałam, że to nie był dobry wybór. Na najbliższym postoju ekspresowo się przebrałam ( a co za tym idzie, ciuchy niosę w plecaku, więc nadal ciężko.) Idziemy: czołówka oświetla tylko moje buty, wokół przenikliwa czerń i cisza. W dali słyszałam jedynie schodzące lawiny. O czym się wówczas myśli? Ma się czas na rozmowy z Bogiem: o planach, o błędach. Nie prowadzi się rozmów, idziemy gęsiego, każdy skupiony na swoim oddechu, to jest teraz najistotniejsze. Idziemy: mija pierwsza, druga, trzecia godzina i... zaczyna się brzask. Nad Himalajami budzi się słońce. Wygląda to jak cud. Wszystkie twoje słabości odchodzą. Te obrazy właśnie tworzą mapę wspomnień, najpiękniejszą i tylko moją, wystarczy tylko zamknąć oczy. Niestety, nie wszystkim udało się wejść. Najtrudniejsza decyzja to ta, kiedy trzeba zawrócić. My idziemy dalej: pod butami śnieg, zakładamy raki i uprzęże. Mała przerwa na kubek herbaty i batonik. Przed nami drabinka na lodowiec. Wychodzimy na taką trochę większą przestrzeń, patrzę i wyłonił się szczyt Island Peak. Przede mną pionowa ściana, więc czeka nas wspinaczka na linie. Czy dam radę? Czy nie przeliczyłam się ze swoimi umiejętnościami? Teraz za późno na takie wątpliwości, zbieram się w sobie i dalej... co kilka kroków odpoczynek, głębokie wdechy ( i tak mało tlenu!). Do szczytu zostało tak niewiele, odcinek wąskiej grani. Pokonuję go szybko,nie rozglądam się na boki... Jestem na szczycie! Island Peak jest mój! 6189m n.p.m. Kawałek podłoża wielkości średniego stołu. Pospinaliśmy się liną, bo ledwo się zmieściliśmy. Widoków nie opiszą żadne słowa. Żadne.
— Wychodzi się z bazy położonej pięć tysięcy metrów nad poziomem morza. Dotarliśmy do bazy po południu, należało przygotować się do ataku szczytowego, przepakować plecak, potem kolacja. Na atak szczytowy wyruszyliśmy około godz. 1. Mała przekąska i w drogę. Założyłam plecak i pomyślałam: nie mam szans, jest za ciężki. Prognozy przewidywały silny wiatr, była noc, rozsądek kazał założyć na siebie puchy, ale po kwadransie wiedziałam, że to nie był dobry wybór. Na najbliższym postoju ekspresowo się przebrałam ( a co za tym idzie, ciuchy niosę w plecaku, więc nadal ciężko.) Idziemy: czołówka oświetla tylko moje buty, wokół przenikliwa czerń i cisza. W dali słyszałam jedynie schodzące lawiny. O czym się wówczas myśli? Ma się czas na rozmowy z Bogiem: o planach, o błędach. Nie prowadzi się rozmów, idziemy gęsiego, każdy skupiony na swoim oddechu, to jest teraz najistotniejsze. Idziemy: mija pierwsza, druga, trzecia godzina i... zaczyna się brzask. Nad Himalajami budzi się słońce. Wygląda to jak cud. Wszystkie twoje słabości odchodzą. Te obrazy właśnie tworzą mapę wspomnień, najpiękniejszą i tylko moją, wystarczy tylko zamknąć oczy. Niestety, nie wszystkim udało się wejść. Najtrudniejsza decyzja to ta, kiedy trzeba zawrócić. My idziemy dalej: pod butami śnieg, zakładamy raki i uprzęże. Mała przerwa na kubek herbaty i batonik. Przed nami drabinka na lodowiec. Wychodzimy na taką trochę większą przestrzeń, patrzę i wyłonił się szczyt Island Peak. Przede mną pionowa ściana, więc czeka nas wspinaczka na linie. Czy dam radę? Czy nie przeliczyłam się ze swoimi umiejętnościami? Teraz za późno na takie wątpliwości, zbieram się w sobie i dalej... co kilka kroków odpoczynek, głębokie wdechy ( i tak mało tlenu!). Do szczytu zostało tak niewiele, odcinek wąskiej grani. Pokonuję go szybko,nie rozglądam się na boki... Jestem na szczycie! Island Peak jest mój! 6189m n.p.m. Kawałek podłoża wielkości średniego stołu. Pospinaliśmy się liną, bo ledwo się zmieściliśmy. Widoków nie opiszą żadne słowa. Żadne.
— Jakie jeszcze szczyty przed panią?
— To jest pasja na całe życie. Chociaż moje dzieci nie umieją znaleźć sensu w tym co robię: zimno, głodno, niewygodnie i to wyczerpanie! Po co!? Jedni lubią hotele pięciogwiazdkowe i leżaki nad basenem, a ja lubię, kiedy czuję wszystkie swoje mięśnie i wiem, że żyję naprawdę! W tym roku prawdopodobnie wracam na Kazbek do Gruzji, obowiązkowo Mont Blanc, no i w końcu Tatry - bardziej uważnie, spokojnie, bez pośpiechu.
— To jest pasja na całe życie. Chociaż moje dzieci nie umieją znaleźć sensu w tym co robię: zimno, głodno, niewygodnie i to wyczerpanie! Po co!? Jedni lubią hotele pięciogwiazdkowe i leżaki nad basenem, a ja lubię, kiedy czuję wszystkie swoje mięśnie i wiem, że żyję naprawdę! W tym roku prawdopodobnie wracam na Kazbek do Gruzji, obowiązkowo Mont Blanc, no i w końcu Tatry - bardziej uważnie, spokojnie, bez pośpiechu.
Źródło: Dziennik Elbląski
Komentarze (5) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych
Zaloguj się lub wejdź przez
Pilsener #2175118 | 89.71.*.* 5 lut 2017 12:44
"Najtrudniejsza decyzja to ta, kiedy trzeba zawrócić" - dlatego w wyprawach turystyczno-komercyjnych taką decyzję podejmuje szef z bazy, każdy ma przewodnika i pomocnika (szerpę), łączność radiową, dodatkowe wyposażenie, nie dopuszcza się do rozdzielenia grupy i tak dalej - bezpieczeństwo jest absolutnym priorytetem bo poważny wypadek to koniec kariery dla organizatora takiej eskapady (do tego odpowiedzialność prawna). Wspinaczka dla sportu to zupełnie co innego - tutaj każdy sam decyduje o sobie, "kto odstaje ten zostaje", priorytetem są wyniki (pobicie rekordu wejścia, pierwsze wejście zimą czy nową drogą itd.) a nie bezpieczeństwo. Polacy często ginęli, bo byli sportowcami a jeden z najsłynniejszych polskich himalaistów był wręcz załamany brakiem "sportowej postawy" pozostałych ekip, których celem było zdobycie szczytu i nic ponadto. Każdy sam o sobie niech decyduje, jak bardzo ryzykuje.
odpowiedz na ten komentarz
Monia #2175023 | 164.126.*.* 5 lut 2017 09:36
Tak trzymaj Asiu! Spełniaj swoje marzenia i realizuj swoje pasje.Zawsze uważałam Cię za silną i odważną kobietkę. Powodzenia.
odpowiedz na ten komentarz
"Jeden lubi, jak mu Cyganie grają... #2174927 | 89.228.*.* 4 lut 2017 23:27
Inny, jak mu buty śmierdzą" :-)
Ocena komentarza: warty uwagi (1) odpowiedz na ten komentarz
Adrenalina #2174717 | 5.172.*.* 4 lut 2017 15:05
nie prowadzi do emerytury tylko do konca zycia.
Ocena komentarza: warty uwagi (1) odpowiedz na ten komentarz
Tylko mogę pomarzyć #2174713 | 95.90.*.* 4 lut 2017 15:02
Zawsze marzyłem o takich wejściach. Jakoś inaczej mi się potoczyło w życiu.. Ale góry kocham ponad wszystko do dzisiaj. Dlatego wielki szacunek dla tej Pani, bo wiem o czym pisze i trzymam kciuki za następne wyprawy.
odpowiedz na ten komentarz