Zbrodnia czy wyrok na zdrajcy. Dlaczego zginął Stefan Bociej?

2015-10-19 10:05:00(ost. akt: 2015-10-19 10:33:17)
Od prawej Grażyna Wosińska i Helena Maślińska

Od prawej Grażyna Wosińska i Helena Maślińska

Autor zdjęcia: Ryszard Biel

"Zbrodnia czy wyrok na zdrajcy", to pierwsza książka poświęcona wstrząsającej historii kilkunastu młodych ludzi z nielegalnej organizacji KUL, którzy zabili swojego kolegę ze strachu, że zdradzi ich bezpiece.
Elblążanka Grażyna Wosińska autorka „Pożaru i szpiegów”, pierwszej książki o Sprawie Elbląskiej tym razem opisuje historię kilkunastu młodych ludzi, członków nielegalnej organizacji KUL, którzy zabili osiemnastoletniego Stefana Bocieja, jednego ze swoich kolegów, w obawie, że ten wyda ich Urzędowi Bezpieczeństwa.

— O tej historii dowiedziałam się z książki księdza Mieczysława Józefczyka „Elbląg i okolice (1937-1956). Chrześcijaństwo w tyglu dwu totalitaryzmów” oraz z "Historii Elbląga tom 5 część I Historia polityczna i gospodarka Elbląga" profesora Mirosława Golona. Ale były to jedynie krótkie, encyklopedyczne informacje — mówi Wosińska.
Nad książką pracowała ponad rok. Już możemy ją kupić w internetowej księgarni: www.zaczytani.pl. Kosztuje około 30 złotych.

— To historia młodych ludzi, niektórzy z nich nie mieli wówczas nawet osiemnastu lat, członków nielegalnej organizacji KUL, którzy chcieli przeżyć romantyczną przygodę. Ale wiedzieli też doskonale, co dzieje się w kraju. Wiedzieli, że nie będzie demokracji, bo referendum i wybory sfałszowano. Wróg był więc realny. Chcieli działać, chcieli wziąć sprawy w swoje ręce — wyjaśnia autorka.

3 marca 1950 roku pięcioro z tych młodych ludzi zabiło swojego kolegę Stefana Bocieja, w obawie, że ten doniesie na nich do bezpieki. Ciało ukryli na działkach, między ulicami Żyrardowską a Wysoką (tu dzisiaj znajduje się Centrum Handlowe Ogrody). 9 maja wyłowili je ze stawu w ogrodach milicjanci. Zabójcy Bocieja oraz pozostali członkowie i sympatycy KUL otrzymali wysokie kary więzienia. Najniższą z kar wśród oskarżonych dostała Teresa Maślińska, która nie była zamieszana w zabójstwo. Ukarano ją za to, że nie doniosła władzom o istnieniu organizacji. Poniosła jednak najwyższą cenę, bo zmarła w więzieniu. Jej siostra Helena Maślińska mieszka w Elblągu do dziś. Gdy aresztowano siostrę miała zaledwie osiem lat.

— Mama nie chciała nic mówić. Bardzo to wszystko przeżywała. Tak bardzo, że miała poważne problemy z sercem. Ja sama po tylu latach, gdy wracam pamięcią do tamtych spraw, to widzę to wszystko, jakby zdarzyło się dzisiaj. Miałam osiem lat i byłam cały czas sama w domu. Tata szedł do pracy, a mama codziennie pod więzienie, z nadzieją, że może się czego dowie. Przez pół roku nie wiedziała, gdzie jest moja siostra. Gdy o nią pytała, to odpowiadali: ma ciepło, dobrze, nie musi się pani martwić. Mama nawet nie widziała, czy Teresa jest w Elblągu, czy ją wywieziono. Pamiętam, że po jakimś czasie rodzice zabierali mnie na widzenia do siostry. Jej pierwsze słowa zawsze były takie same: mamusiu, dlaczego ja tu jestem? Przed samą śmiercią wywieziono ją do Gdańska i już z stamtąd odbieraliśmy ciało. Ale na ostatnim widzeniu mówiła, że dostała zastrzyk. Tata zapytał od czego ten zastrzyk, siostra nie wiedziała. I to było ostatnie nasze widzenie. Potem przyszedł telegram, by zabrać ciało z Gdańska — wspomina pani Helena.

Pogrzeb Teresy Maślińskiej przerodził się w swoistą demonstrację.
— Uczestniczył w nim tłum ludzi. Trumnę do kościoła św. Wojciecha nieśli na zmianę młodzi ludzie. Sądzę, że ciało mojej siostry nie wyglądało normalnie, że miała obrażenia. Ja tego nie widziałam, ale mama ciągle powtarzała: za co oni ci to córcia zrobili — mówi Helena Maślińska.
Zbrodnia, czy wyrok na zdrajcy? To nie tylko tylko tytuł książki, ale też i pytanie, które stawia Wosińska.
— Każdy z Czytelników niech sam sobie na nie odpowie. Zachęcam do lektury — mówi Grażyna Wosińska.
daw

Źródło: Dziennik Elbląski