Mistrzyni świata karate z Tolkmicka

2016-08-06 07:00:00(ost. akt: 2016-08-05 15:36:33)
Sylwia Misiak

Sylwia Misiak

Autor zdjęcia: arch. prywatne

Ma 21 lat. Trenowała karate, w 2013 roku zdobyła złoty medal Mistrzostw Świata Juniorów. Z Sylwią Misiak o mało popularnym w naszym regionie i kraju sporcie oraz marzeniach, które spełniła rozmawia Mateusz Misztal.
- Wiem, że lubisz sport. Którą z dyscyplin najbardziej?
- Ze sportem jestem związana od dziecka. Tata i jego bracia grali w piłkę nożną. Ja przez rok też, to było w drugiej klasie szkoły podstawowej. Było też aikido i judo. Pewnego dnia poszłam na trening karate do trenera, który trenował wcześniej moją mamę. Już po pierwszym treningu bardzo mi się spodobało i zostałam na dłużej, bo na 10 lat. I z krótszymi lub nieco dłuższymi przerwami trenowałam. Karate to sport indywidualny i bardzo specyficzny. Sprawność fizyczna jest ważna, ale równie ważna była sprawność psychiczna by radzić sobie z tremą przed zawodami, znosić humory trenera i swoje. Oczywiście, jak w każdym sporcie, im chce się być lepszym, tym większym wymaganiom ze strony trenera trzeba sprostać, a to bardzo często kończyło się wymianą zdań lub po prostu płaczem. Karate nauczyło mnie cierpliwości i samodyscypliny. Sporty drużynowe też lubię. Podczas każdego okresu edukacji grałam w szkolnej reprezentacji koszykarskiej.

- Każdy rodzaj sportu niesie ze sobą pewne wyrzeczenia. Podobnie było z karate?
- Moi znajomi chodzili do domów kultury malować, inni śpiewali, a ja jeździłam na treningi karate. Wyrzeczenia się zaczęły, gdy byłam już starsza. Były różne imprezy urodzinowe, wyjścia ze znajomymi, które były w weekendy, a wtedy też odbywały się zawody. Często mówiłam znajomym "nie". Później przyszła przeprowadzka z Elbląga do Tolkmicka. Wtedy byłam już w liceum i na treningi przestało starczać czasu, głównie przez dojazdy. Na pół roku porzuciłam karate. W szkole nauczyciele mówili mi, że sport mi pomaga, że dużo mi daje i dzięki nim wróciłam do treningów jeszcze w liceum. Karate jest też sportem dość drogim i pozostawionym bez wsparcia miasta. Sprzęt sportowy, wszystkie wyjazdy na zawody i hotele, były finansowane przez moich rodziców. Zdarzało się, że na zawody jechałam 2-3 razy w miesiącu. Do tego opłaty za udział w zawodach. Był okres, gdy ja i moi znajomi uprawiający ten sport otrzymywaliśmy stypendia sportowe. Było to jednak tylko 300 złotych. Zdziwił mnie fakt, że po zdobyciu Mistrzostwa Świata nie było żadnego wsparcia stypendialnego. Nie ingeruję w politykę miasta, ale z takim nastawieniem do młodych ludzi nie dziwię się, że znaczna część z nich po zakończeniu średniego szczebla edukacji ewakuuje się do innych miast, dających o wiele więcej możliwości rozwoju.

- Żałujesz, że poświęciłaś karate tyle czasu?
- Nie, nie żałuję...

- Robiłaś to co lubiłaś?
- Nie jest to sport, który lubię najbardziej. Dużo nauczył mnie jednak mój trener. Jest to człowiek, którego nienawidzę i kocham jednocześnie. Był takim trzecim rodzicem. Płakałam przez niego setki razy, ale dzięki temu ukształtowałam swój charakter. Karate nie było sportem tylko dla ciała, ale też dla ducha. Poza treningami nad sprawnością fizyczną, była też praca nad odpornością psychiczną. Na treningach był pot, krew i łzy, ale po zawodach wielka satysfakcja. Duma trenera, rodziców. Moje szczęcię było na końcu. Karate nauczyło mnie tego, że im jest trudniej, tym lepsze potem są efekty pracy.

- Przygotowania, do których zawodów były najtrudniejsze?
- Każde przygotowania były trudne. Pamiętam szczególnie te przed Mistrzostwami Świata. Wróciłam po półrocznej przerwie i przez trzy miesiące musiałam ciężko pracować nad kondycją fizyczną. Pojechałam na zawody i przywiozłam złoto. Wtedy pomyślałam sobie, że nie potrzebnie na sześć miesięcy porzuciłam karate. Po MŚ przyszły przygotowania do matury a potem wyleciałam na rok do USA. Przygoda z karate się skończyła.

- Co najbardziej zapamiętałaś z rocznego pobytu w Stanach Zjednoczonych?
- Ludzką życzliwość. Taką, której brakuje w Polsce, a którą tam dostrzegałam niemal na każdym kroku. Podróżując po Polsce nie czuję się tak pewnie, swobodnie i bezpiecznie, jak czułam się podczas podróży po USA.

- Który punkt podróży był najciekawszy?
- Jeden?
- Dwa-trzy
- Leciałam tam z listą miejsc, które chciałam odwiedzić. Udało mi się zrealizować prawie wszystkie punkty. Najbardziej zależało mi na tym by zobaczyć musical na Brodway'u. Pamiętam jak kilka lat przed wyjazdem siedziałam w pokoju i z ciekawości sprawdzałam ceny biletów. Przyszyła mama, zobaczyła co robię i powiedziała "Marz sobie marz". A ja marzyłam, marzyłam i marzenie spełniłam. Na musical wybrałam się tuż przed świętami więc miałam okazję zobaczyć świąteczny Nowy Jork i tą słynną choinkę przy Rockefeller Center, przy której odnalazł się Kevin. (śmiech). Nieplanowana była wizyta w Las Vegas. Poleciałam tam by zobaczyć stand up Ray'a Romano. Kupiłam bilety, wsiadłam w samolot i z Bostonu poleciałam do Las Vegas. Było też Toronto i wodospad Niagara, był weekend w Miami, oglądałam też Rodeo w Teksasie. Były też wakacje w Kalifornii. Zwiedziłam San Francisco , Los Angeles, ponownie Las Vegas i wspaniały cud natury czyli Wielki Kanion.

- Był też mecz NBA...
- Tak, to prawda. Będąc w Stanach nie można nie obejrzeć meczu najlepszej koszykarskiej ligi świata.

- Rok w Stanach minął, ty wróciłaś. Co aktualnie robisz w życiu?
- Obecnie jestem po pierwszym roku zarządzania kulturą i mediami na UJ, także przyszło mi żyć w Krakowie. To chyba kolejna dobra decyzja podjęta w życiu, bo Instytut Kultury, w którym przyszło mi studiować daje mi ogromne możliwości rozwoju. Miasto w którym przyszło mi mieszkać ma niesamowitą atmosferę, a ludzie z którymi współpracuję motywują i inspirują i chyba wszystko idzie w dobrym kierunku.
Mateusz Misztal

Źródło: Dziennik Elbląski