Po wojnie znalazła z rodziną swój nowy dom - Pasłęk

2016-11-13 16:02:15(ost. akt: 2017-07-24 22:28:19)

Autor zdjęcia: Anna Dawid

71 lat temu, dokładnie 3 listopada 1945 roku, Elza Gertruda Liber, jako dwunastoletnia dziewczynka, przybyła z rodziną z Landwarowa do Pasłęka. Są tu jednymi z pierwszych osadników.

Landwarów, powiat trocki, 1945 rok. Aleksander i Maria, rodzice 12-letniej wówczas Elzy Gertrudy Liber, zgłosili w urzędzie emigracyjnym chęć wyjazdu na zachód. Landwarów przed wojną polski, po 1944 r. znalazł się w graniach Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich.
— Mieliśmy jechać do Polski, której tak naprawdę nie znaliśmy — wspomina pani Elza. — Nie mieliśmy żadnego adresu, żadnego kontaktu. Niczego, na co moglibyśmy się powołać. Ale rodzice mieli powody, żeby skorzystać z możliwości wyjazdu. Dla nich zachód był kuszący, budził nadzieję na lepszy los. Chcieli wyjechać z jeszcze jednego powodu. W 1941 r. wywieziono na Syberię dwie moje siostry wraz z mężami, oficerami wojska polskiego. W dodatku mieli ze sobą dzieciątko, półtoraroczną Krysię. To było dla nas ogromne przeżycie, przez wiele lat nie znaliśmy ich losu. Moja mama pochorowała się przez to na serce. Wyjazd na zachód miał być więc ucieczką od tego środowiska, od radzieckich władz.

Wyjechać z Wileńszczyzny chcieli wszyscy: ojciec Aleksander, mama Maria, Elza, jej brat Juliusz oraz wówczas 102-letni ojciec mamy, Piotr Sobolewski.

— Mieliśmy przydział na wyjazd już w czerwcu, z Landwarowa do Wrocławia. Ale nie mogliśmy odjechać. Juliusz, mój 19-letni brat, był bardzo muzykalny i z kolegami stworzył zespół. Niestety, grupa spodobała się żołnierzom Armii Radzieckiej. Organizowali wówczas masowo zabawy, czasami całymi nocami. Zabierali więc Juliusza na te noce, oczywiście o pieniądzach nie było mowy. Częstowano go za to alkoholem i wracał do domu pijany. Gdy mieliśmy się pakować na wyjazd do Polski, to brat nie wrócił do rana do domu. Mama nie spała, nie wiedziała co ma robić. O świcie wyszła z domu i zobaczyła, że brat leży nieprzytomny na ganku. Dostał zapalenia płuc, a leczenie tej choroby w tamtym czasie, przy braku antybiotyków, nie było łatwe. Dość długo dochodził do siebie. A nasza kolejka na wyjazd minęła. Na nowy przydział w zasadzie nie było nadziei — wspomina pani Elza. — Ale zdarzył się cud i miejsce się dla nas znalazło.

Pomoc zaoferowała rodzina Naruszewiczów. 

— Byłyśmy z mamą w ogródku kwiatowym, przed domem furmanką przejeżdżał mężczyzna. Zatrzymał się i mówi: widzę duży dom, położony w lasku. Zgodzicie się nam dać jakieś pomieszczenie? Likwidujemy majątek i załatwiamy wyjazd na zachód, chcielibyśmy przechować tu rzeczy. Zgodziliśmy się, a z Naruszewiczami się zaprzyjaźniliśmy. To oni pomogli nam wyjechać z Langwarowa. Przyjęli nas do wagonów, w których mieli przydział. W końcu października wyjechaliśmy — wspomina pani Elza.


Podróż trwała pięć dni.

— Także dzięki Naruszewiczom ją przetrzymaliśmy. Mieli suszone sery, wędzone boczki. Stawaliśmy często, żeby napoić krowy na dworcach i skorzystać z toalety. Bo w wagonach towarowych jechali ludzie, ich dobytek i również zwierzęta. 2 listopada 1945 r.dotarliśmy do Olsztyna. Mama, która długo mieszkała w Wilnie, chciała tam wysiąść. Być może sądziła, że w większym mieście będzie nam łatwiej żyć. Ale ostatecznie postanowiliśmy jechać do końca, tam, gdzie nas zawiozą. Dotarliśmy do Pasłęka — mówi pani Elza. 

To było 3 listopada. Rodzina Liberów była jednymi z pierwszych osadników, którzy dotarli do powojennego Pasłęku. 12-letni Elza tak zapamiętała ten czas.
„Pociąg nasz, składający się z kilku wagonów towarowych, w których podróżowaliśmy, został postawiony na boczny tor kolejowy. Dworzec był zniszczony, a wyjście w kierunku miasta było obowiązkowe przez drewniany barak, w przejściu, którego zawsze stał kolejarz. Pogoda była słoneczna i ciepła, jak na listopadowy dzień. Ciekawość poznania miasteczka była ogromna. Chodziliśmy więc ulicami przez całą ich długość tak, żeby wrócić następną ulicą. Prawie w każdym ogródku były jeszcze kwitnące kwiaty. Na niektórych domach powiewały już biało-czerwone proporce i flagi. Przy ulicy Stalina (obecnie Dworcowa) było biuro Państwowego Urzędu Repatriacyjnego. Tam pozwolono nam się zatrzymać na krótki czas, zanim znajdziemy sobie odpowiednie mieszkanie. Na podwórku, w garażu wbudowany był ogromny kocioł, w którym gotowana była czarna kawa. Przy nim stała Niemka w turbanie i ogromną chochlą nalewała nam kawę. Po przeciwnej stronie był już czynny hotelik i restauracja, gdzie można było kupić małe bochenki białego chleba, którego skórka błyszczała rumieńcem. Tak bardzo chciałam, żeby do kawy był prawdziwy cukier, a nie sacharyna, a do tego ciepłego chleba masło. Niełatwo było spełnić te marzenia. Właścicielem tej restauracji był Lucjan Bucholski o znanym wszystkim przezwisku "Wujek", który przyjechał do Pasłęka z centralnej Polski. Jego córka była moją rówieśnicą. Z wielkim przejęciem spoglądałam przez okno, jak ona wyprowadza na schody rower-damkę, którego tylne koło było zabezpieczone kolorową, dzierganą siatką. Ucieszyłam się, że ludzie żyją tu normalnie.”

Rodzina Liberów zamieszkała przy ul. Jagiełły 22.

„Na drugim piętrze drzwi do mieszkania zabezpieczone były prymitywną kartką z nazwiskiem właściciela. Wewnątrz mieszkania zgromadzone były meble, przedmioty gospodarstwa domowego i różne inne mienie. Nasze mieszkania były zupełnie puste, wszystko z nich było wyszabrowane. Moja rodzina nigdy nie zdobyła się na to, żeby podzielić się tym niczyim mieniem, cierpliwie czekaliśmy, aż to wszystko zostanie wywiezione do centralnej Polski. Poszukując mieszkania na stałe, mama postanowiła obejrzeć domki jednorodzinne na Zydlągu. Wszystkie były otwarte, tylko w niektórych mieszkali już Polacy, o czym świadczyły wywieszone biało-czerwone chorągiewki. W części domków mieszkali Niemcy, którzy nie zdążyli jeszcze wyjechać. Po wejściu do takiego mieszkania rzucał się w oczy duży bałagan. Na łóżkach rozrzucone piernaty, a w kuchni brudne garnki. Jakie było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłam, że w każdym domu w garnkach były ludzkie odchody. Podobno była to zemsta radzieckich żołnierzy. Gdy pokazałam mamie, że w łóżkach nikogo nie ma, mama odpowiedziała mi: dziecko, w tych pierzynach są ludzkie łzy, uciekajmy stąd. Pamiętam, że w latach 1946/47 organizowane były transporty ludności niemieckiej do Niemiec. Wyjeżdżali ludzie starsi i niedołężni. Brak transportu powodował, że ci ludzie sami sobie organizowali jakieś prowizoryczne wózki, na których przewożone było ich skromne mienie. W wózkach jechali też ci, którzy nie mogli iść samodzielnie. W pamięci mojej pozostanie obraz, kiedy z prymitywnego wózka wystawały nogi starego człowieka i obijały się o brukowaną powierzchnię ulicy Jagiełły. Był to obraz niezwykle smutny”.

Pani Elza doskonale pamięta też odbudowę Pasłęka. „
Po pewnym czasie rozpoczęła się masowa rozbiórka zrujnowanych domów. Z dużym zainteresowaniem przyglądaliśmy się, jak robotnicy zakładali liny na stojący mur, rozhuśtali go i kiedy runął, dopiero oczyszczali cegły i przewozili je na dworzec, skąd wywożono je do centralnej Polski. Z dużym zadowoleniem obserwowaliśmy odbudowę naszego Starego Miasta po roku1945. Szczególnie ważna była odbudowa Ratusza Miejskiego oraz zamku. Kościół został odremontowany dużo wcześniej. Pierwsze nabożeństwa w 1945 r. odprawiane były w kościele pod wezwaniem św. Józefa. Kościół ten przed wojną zawsze służył katolikom. Na ul. Chrobrego z czasem rozpoczęto budowę parterowego budynku z przeznaczeniem na obiekty handlowe. My, jako mieszkańcy miasta, byliśmy przeciwni tej budowie. Ja, osobiście napisałam artykuł do Gazety Olsztyńskiej, w którym wykazałam niezadowolenie z powodu lokalizacji tego nader skromnego budynku handlowego w samym centrum zabytkowego śródmieścia. Starałam się uzasadnić, że budynek przetrwa przez długie lata, jak więc wytłumaczymy swoim dzieciom, ze nie reagowaliśmy w odpowiednim czasie. Wkrótce mój artykuł ukazał się w Gazecie Olsztyńskiej w całości. Wspaniała była reakcja mieszkańców miasta. Otrzymałam szereg telefonów z gratulacjami za odważne poruszenie drażliwego tematu. Od wielu osób otrzymałam podziękowania. Przez szereg lat w omawianym budynku prowadzona była gospoda. Regularne prane tam były białe fartuchy i suszone na zewnątrz, na sznurkach. Ze sznurów zwisały długie, białe rękawy, sięgające prawie do ziemi. Idąc od strony zamku widziałam rozwieszone prawnie i nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że są to suszone męskie kalesony”.


Elza pokochała Pasłęk, ale całe życie miała też drugą miłość Wilno. Jej mama już nigdy nie zobaczyła ukochanej Wileńszczyzny. Elza po raz pierwszy wróciła tam w latach osiemdziesiątych, ze sobą zabrała swoją córkę. Ta podróż poruszyła ją do głębi. 

— Powrót do Wilna był dużym przeżyciem. Nie miałam już tam żadnej rodziny. Zaproszenie dostałam od jednej z rodzin z Landwarowa, która przebywała w Pasłęku. My zaprosiliśmy ich na obiad, oni zaprosili nas do Wilna. Cieszyłam się ogromnie. Już, gdy dojeżdżaliśmy do granicy polsko-litewskiej bardzo się wzruszyłam. Najpierw pojechałyśmy do Zatrocza, gdzie pracował mój dziadek. Miał domek z czerwonej cegły, obsadzony winem, nazywaliśmy do domkiem z bajki. Było tam piękne jezioro. Wskoczyłam do niego, nazbierałam pełne garście kolorowych kamyków. Trochę się bałam, co powiem na przejściu granicznym, że je wiozę? Potem pojechaliśmy do domu, w którym ostatnio mieszkał mój ojciec. Rosły tam piękne jabłonie. Przez płot nazrywałam jabłek. W domu je zawekowałam i tak stały przez 50 lat. Nie wolno było ich zjeść — mówi pani Elza. 

Elza Gertruda Strzelecka (z domu Liber) przez ponad 40 lat pracowała w oddziale Narodowego Banku Polskiego w Pasłęku. Jej rodzinie udało się przetrwać na Syberii i dzięki Polskiemu Czerwonemu Krzyżowi odnaleźli się. Losy jednego z jej szwagrów: porucznika Janusza Siewierskiego można było oglądać w Teatrze Telewizji w 2007 r. w spektaklu "Willa szczęścia", w jego rolę wcielił się Marcin Bosak. Barbara Nowak i Jerzy Miąskowski w 2015 r. nakręcili film dokumentalny o Elzie Gertrudzie Strzeleckiej.

Anna Dawid


Korzystałam ze wspomnień Elzy Gertrudy Strzeleckiej opublikowanych przez Uniwersytet Trzeciego Wieku w Pasłęku w 2012 roku, pod redakcją Barbary Gołąbek. 


Źródło: Dziennik Elbląski

Komentarze (2) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. cde #2112719 | 178.235.*.* 14 lis 2016 23:16

    Zebrane jabłka w latach 80-tych stały przez 50 lat. By było bardziej po wileńsku należy dodać " kiedy nie lepiej".

    Ocena komentarza: warty uwagi (1) odpowiedz na ten komentarz pokaż odpowiedzi (1)

    1. hij #2112090 | 83.9.*.* 14 lis 2016 01:22

      A skad takie imiona i nazwisko panienskie?

      Ocena komentarza: poniżej poziomu (-1) odpowiedz na ten komentarz