Jak żyło się po wojnie w Elblągu?
2017-02-25 08:00:00(ost. akt: 2017-02-24 13:58:38)
Tydzień temu przedstawiliśmy przeżycia elblążanki Elsy Krüger podczas ostatnich godzin walk o Elbląg. Tym razem poznamy jej pierwsze spotkania, doznania i doświadczenia z Polakami, osiedlającymi się mieście w 1945 roku.
W książce „Elbląg 1945/1946, Relacja z ciężkich czasów” Elsy Krüger jest rozdział zatytułowany „I wtedy przyszli Polacy” (Und dann kamen die Polen). Według niej okres od zdobycia miasta do czerwca 1945 r. był zdominowany przez władze sowieckie i Polaków prawie nie wspomina.
Napisała: „Gdy w czerwcu 1945 r. przyszli do Elbląga Polacy, uwierzyliśmy iż nasza sytuacja się poprawi. Ale tak się nie stało. Teraz byliśmy źle postrzegani przez dwie strony. Kryliśmy się przed nimi, jak zające na polowaniu. Jak nie schwytali nas Rosjanie, to doskwierała nam polska milicja. Ci ostatni rekrutowali się na ogół z młodych chłopaków, w każdym razie starszego trudno było zauważyć.
Pewnego ranka, gdy zamierzałam ruszyć w poszukiwaniu czegoś do jedzenia, wpadło do naszego pokoju dwóch milicjantów i zabrali mnie na Borsig-Straße (ul. T. Rechniewskiego). Zaprowadzili do piwnicy pierwszego domu po lewej stronie, w której siedziało wiele kobiet niemieckich i obierało kartofle. Przed nimi stała duża wanna do prania z wodą. Zastanawiałam się, czy to jakiś polski obóz, że trzeba tyle kartofli? Obierałyśmy więc szybko, a myślami byliśmy przy bliskich oraz naszych dzieciach, które zostały same. Skrupulatnie pracując miałyśmy nadzieję na szybkie uwolnienie.
Gdy wreszcie wanna była pełna obranych kartofli, zwolniono nas. Po dwóch dniach zostałam ponownie pochwycona i skierowana na Borsig-Straße, ale tym razem na dziedziniec odgrodzony murem od ulicy. Tu było już około trzydziestu–czterdziestu podobnych do mnie nieszczęśników. Były młode, tak jak ja, matki, starsi mężczyźni i dojrzałe kobiety. Zastanawialiśmy się, o co im tym razem chodzi? Milicjanci wtoczyli na dziedziniec duży furgon, do którego zaprzęgliśmy się i wytoczyliśmy go na ulicę.
Otoczeni przez milicjantów, posuwaliśmy się naprzód, męcząc się nad utrzymaniem sterowności furgonu. Kierowaliśmy się na Kolonię Pangritza (Zawada). Tutaj zatrzymano nas w nowym, zbudowanym w czworokąt, osiedlu. W oknach pojawiły się wypatrujące nas ze strachem twarze. Milicjanci kazali nam czekać przy furgonie, a sami rozproszyli się po osiedlu. W pewnym momencie ciszę przerwało uderzenie siekiery i krzyk. Ludzie pobiegli w kierunku ulicy i pochowali się. Jakaś kobieta przebiegła obok nas krzycząc: „Polacy plądrują, wyrywają deski z podłogi w przedpokoju !”
Nie potrwało długo, gdy przyszedł młody milicjant z wypełnionym do połowy workiem, który wrzucił na furgon. Następnie wrócił tam skąd przyszedł. Po chwili znowu było słychać łomot i krzyki. Ta akcja trwała parę godzin, ale z „urobkiem” było mizernie - furgon nie był załadowany nawet do połowy. Złe humory milicjantów odczuliśmy na własnej skórze w drodze powrotnej, gdy dysząc i sapiąc nie mieliśmy siły podjechać pod małe wzniesienie.
Milicjanci wyciągnęli pałki i niektórych z nas uderzyli, w tym starszego mężczyznę z brodą, który wyglądał jak pastor. Widząc, że nic nie wskórają, sami przyłączyli się do pchania furgonu i wkrótce pokonaliśmy przeszkodę. Takie sytuacje powodowały, że niektóre z nas zgłaszały się ochotniczo do pracy u Polaków, by nie być też skierowanym do pracy na wsi. By nie żyć w wiecznym lęku, trzy z nas wystarały się o pracę u Polaków.
W ten sposób pani Dorloff poszła do pracy w odgruzowywaniu koło poczty, a ja i pani Krause trafiłyśmy do prac ziemnych na terenie elektrowni. Naszym szefem był stary mistrz szybowy Kirsch, mężczyzna około siedemdziesiątki, który w sumie był zadowolony, że u Polaków może zapracować na chleb. Był specjalistą jakich wówczas poszukiwano. Chodziło tutaj o zaginione plany, bez których nie było szansy doprowadzenia prądu z elektorowni do domów.
Mistrz Kirsch w 95 na 100 przypadków mógł określić miejsce, gdzie znajduje się mufa elektryczna przed każdym domem. Tym samym Polacy nie musieli kopać na „chybił trafił” by ją znaleźć. Pan Kirsch był dla nich zbawczym aniołem. Niezwyczajną dla nas pracę wykonywałyśmy przy pomocy kilofów i łopat. W efekcie już po popołudniu mieliśmy pęcherze na dłoniach, ale udało nam się odkopać jedną mufę, a do drugiej zaczęliśmy się dobierać. Zesztywniali, przygarbieni i na chwiejnych nogach wróciłyśmy do domu.
Człowiek może przyzwyczaić się do wszystkiego. Nie mogłyśmy się jednak przyzwyczaić do złośliwych okrzyków, na ogół starszych Polek. One zatruwały nasze godziny pracy. Później z innymi kobietami pracowałyśmy w górnej części ulicy Królewieckiej, gdzie znajdowało się centrum polskiego życia w mieście. Tutaj Polacy już tak o nas się nie troszczyli, chodzili swoimi ścieżkami. Ale zdarzało się ciągle, zwłaszcza wśród starszych Polek, że znalazła się taka jedna która wykrzykiwała pod naszym adresem złośliwe uwagi.
Pewnego razu była taka sytuacja: Rankiem przyszła do nas starsza Polka i mówi: „Dobra praca, co?” Gdy nie zareagowałam na zaczepkę, ta dalej sączyła jad: „O wiele za dobra dla was, niemiecka hołoto!” To zdenerwowało panią Krase, która krzyknęła do niej, chociaż powiedziałam jej by te zagrywki puściła mimo uszu. Ale tego było już za dużo, o wiele za dużo. Pracowałyśmy jednak nadal z bólem w sercu.
Po południu zdarzył się podobny przypadek. Raptem przeszedł młody polski porucznik, zatrzymał się i obserwował nas trochę.
Po południu zdarzył się podobny przypadek. Raptem przeszedł młody polski porucznik, zatrzymał się i obserwował nas trochę.
Potem zapytał mnie: „Dobra praca, tak?” Wiedziałam o co chodzi, więc pokazałam na siebie, na inne kobiety i spytałam: „Jesteśmy winne?” Porucznik to zrozumiał – „wszyscy winni” powiedział i machnął ręką w powietrzu, a następnie pokazał na swoją pierś i odezwał się: „Jestem sam - ojciec martwy, matka nie żyje, siostra martwa – jestem sam!” Spojrzał na nas ciemnymi, piekącymi oczami. Po jego słowach nastąpiła cisza. Nie znałam na tyle języka polskiego, by cokolwiek powiedzieć o braku naszej winy. Kilka moich polskich słów skłoniło porucznika do powtórzenia tego co przedtem. „Daj mu spokój” - powiedziała do mnie pani Krause.
Młody porucznik postał jeszcze chwilę, popatrzył na nas i odszedł w milczeniu. Mogłyśmy mówić o szczęściu, że to zdarzenie nie miało miejsca podczas szczytowego czasu pracy. Z pewnością nie uszło by to nam tak szczęśliwie. Mimo wszystko praca przy ulicy Królewieckiej nam obrzydła. Poprosiliśmy pana Kirscha by nam pomógł i w końcu załatwił nam pracę na Kant-Straße (ul. Kopernika), gdzie stał cały szereg niezamieszkanych domów. Przy jednym z nich miałyśmy odkopać mufę.
Następnego dnia doszło tutaj do niecodziennego spotkania. Podeszła do nas kobieta z załadowanym wózkiem podręcznym. Powiedziała, że swego czasu optowała na rzecz Niemiec, a teraz przyszła zła zmiana dla Niemiec i ona stała się Polką. Zasiedliła z córką jeden ze stojących tu domów. Zapytała nas, czy mamy coś na sprzedaż? Przypomniałam sobie o mojej niebieskiej, stębnowanej sukience i następnego dnia odwiedziłam tę Polkę.
Zaproponowałam skromną cenę. Jej córka odpowiedziała mi, że otrzymam w zamian torbę kaszy i butelkę oleju jadalnego i jak się natychmiast nie oddalę, poszczuje mnie swoim owczarkiem! Przestraszona tą wrogością, z drżeniem rak spakowałam pośpiesznie szybko i opuściłam dom. Pod koniec następnego tygodnia dostałam zapłatę za sześć dni pracy – 20 zł. Z tego nie można było wyżyć, bochenek chleba kosztował bowiem 18 zł”.
Lech Słodownik
Lech Słodownik
Źródło: Dziennik Elbląski
Komentarze (2) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych
Zaloguj się lub wejdź przez
akba zulawy #2382906 | 31.0.*.* 25 lis 2017 20:36
20zl za tydzien roboty a 18 zl chleb i nie dalo sie wyzyc ! polacy po tygodnie nic nie jedli !
Ocena komentarza: poniżej poziomu (-1) odpowiedz na ten komentarz
Sod #2189583 | 188.146.*.* 25 lut 2017 08:28
Kolejny bełkot i robienie z oprawców ofiar. DzE kiedy się opamiętacie?
Ocena komentarza: warty uwagi (11) odpowiedz na ten komentarz pokaż odpowiedzi (1)