Jak zostałem mistrzem Polski w darta… wśród literatów?

2017-06-07 13:49:57(ost. akt: 2017-06-07 13:53:26)

Autor zdjęcia: arch. Edwarda Pukina

To wtedy – od tego momentu, gdy po raz pierwszy stanąłem przed tarczą, z trzema lotkami w ręku i przypadkowo trafiłem jedną z nich w sam środek (w tzw. bulla) – stałem się zakładnikiem gry w lotki, znanej na świecie pod nazwą, dart.
To także wtedy doświadczyłem nagłego wzrostu adrenaliny, towarzyszącej również wytrawnym darterom (tak opowiadają przy kuflu piwa). Wpadłem w euforię. W głowie zrodziła się myśl, że równie szybko mogę zostać perfekcjonistą w tej dziedzinie.

Przez następnych kilka miesięcy - zaniedbując się literacko, prawie nie odstępowałem od tarczy, doskonaląc celność rzutów. Jednak - wraz z upływem czasu, coraz bardziej przekonywałem się, że ta na pozór banalna czynność – jaką jest powtarzalne trafianie lotkami do tarczy – wcale nie jest tak ewidentnie prosta, a przede mną jeszcze długa droga, aby zawalczyć o mniej lub bardziej ważny tytuł, co przecież jest sensem treningu i celem każdej rywalizacji sportowej. A mimo to zamarzyło mi się jakieś mistrzowskie podium.

Mając na karku „siedemdziesiątkę” nie bardzo mogłem spokojnie czekać, aż ktoś zorganizuje turniej np. dla mojej grupy wiekowej (z młodszymi już się nie wygra), dający szansę na zdobycie tytułu – i niekoniecznie mistrza kraju w tzw. kategorii open, ale chociażby… jakiegoś wyselekcjonowanego środowiska. Jednakże nikomu nie wpadło do głowy, żeby taki turniej, np. dla literatów, albo dla nieco starszych (70 +) seniorów, zrobić.

Więc rozejrzałem się wśród braci darterskiej, a wobec tego, że nie dostrzegłem potencjalnych konkurentów w gronie ludzi piszących, przeto obwieściłem publicznie, że jestem najlepszym polskim graczem …wśród literatów. Przypisałem sobie ten tytuł z założeniem, iż w naszym kraju może być niewiele osób – „żyjących z pisania”, a jednocześnie zafascynowanych dartem.

Przypisałem sobie ten tytuł również z przekonaniem, że ta – niegdyś towarzyska – gra w lotki, z biegiem lat zmieniła się w popularną dziś na świecie dyscyplinę sportową, a literaci… generalnie, za sportem nie przepadają. Oczywiście, nie przymierzam się do wyjazdu na olimpiadę, choć dart mocno aspiruje do bycia jedną z wielu olimpijskich gier, ale tytuł mistrzowski wśród darterów - literatów, moje ego… nieco by wzmocnił. Tak buńczucznie twierdziłem, jako uzurpator tytułu, ale też w lekkiej obawie, że kiedyś może pojawi
się przeciwnik reprezentujący to środowisko, a wtedy moja ekscytacja zostanie zweryfikowana… przy tarczy. I stało się!

Nie tak dawno wstecz, i to całkiem przypadkowo, dowiedziałem się, że darterem jest również znany mi dziennikarz tygodnika „Polityka” – Piotr Pytlakowski. Nieco podekscytowany, zadzwoniłem do redakcji. W rozmowie z dziennikarzem wyjaśniło się, że – przygotowując wspólnie z Mariuszem Czubajem, materiały do reportażu obrazującego środowisko darterów w Polsce oraz tworzące się struktury organizacyjne tej nowej dyscypliny sportu – tak dalece został oczarowany magią rzucania lotkami do tarczy, iż sam został aktywnym darterem.

Niegdyś – ten znakomity dziennikarz śledczy i scenarzysta filmowy – zainteresował się moim literackim debiutem, książką pt. "Kanalie", której intryga wiąże się z bliską mu dziennikarsko przestępczością zorganizowaną. Wtedy też zawiązała się nasza znajomość… trwająca przez lata, a ostatnio również, jako kolegów po piórze. Na wieść, że wybiera się do Elbląga na Letnie Salony Polityki i możliwe jest nasze spotkanie, zaproponowałem mu przy okazji wizytę w naszej elbląskiej Mekk-ce darta w Centrum Rozrywki, Sportu i Kultury, gdzie również mieści się – bliska mi – Elbląska Witryna Literacka.

Dziennikarz „Polityki” przyjął zaproszenie, toteż kilka dni później spotkaliśmy się w Elbląskiej Bibliotece, skąd – kosztem serwowanych napojów i smakołyków na po salonowym garden parcie, „porwałem” go, i pojechaliśmy na ul. Fabryczną.

Pierwiastkiem, naszego dość krótkiego spotkania (wynegocjowałem tylko lekcyjną godzinę z organizatorem Salonu), była jego nowa książka pt. „Wspomnienia konduktora wagonów sypialnych, powieść osobista”. Do tej części spotkania zaprosiłem także Ryszarda Tomczyka – ikonę elbląskiego środowiska twórczego. Rozmowa o poniekąd faktograficznej fabule książki – opowiadającej o młodości i dorastaniu, o zmieniającej się teraźniejszości kraju, a później również i o elbląskiej Witrynie, zeszła po czasie na opublikowany kilkanaście lat wcześniej reportaż o środowiskach darterskich.

W kontekście tych rozważań, pojawiła się propozycja rozegrania między nami meczu, który wyłoni nieoficjalnego mistrza darterów… wśród polskich literatów. Mój gość przyjął również i to wyzwanie, przeto ruszyliśmy do tarczy, a mecz zgodził się sędziować – towarzyszący nam – Marek Wawrzyniak, jeden z najstarszych darterów w Polsce.

Przyznam, że dość gładko przyszło mi wygranie pierwszego lega, ale za to w drugim, w którym objawił się wyraźny wzrost celności Piotra Pytlakowskiego, którego rzutki często wbijały się w pole oznaczające 19 pkt.… poległem z kretesem. O końcowym zwycięstwie decydował, więc leg trzeci, w którym mój gość – pretendent do tytułu (ja niejako broniłem wcześniej przypisany sobie tytuł mistrza), osiągnął sporą przewagę i miał już lotki kończące tzw. double out, ale być może pod presją zwycięstwa … nie zdołał trafić.

Za to, ja – jak przystało na mistrza – pierwszą kończącą lotką trafiłem w podwójną „15”, i tym samym… przestałem być uzurpatorem, a zostałem pełnoprawnym Mistrzem Polski w darta (może nawet i świata?!), w gronie ludzi pióra. Z jednym zastrzeżeniem, które zdefiniował sędzia pojedynku, że jeżeli jest jeszcze ktoś inny, jakiś literat, czy też publicysta, który opatrzy się mianem pretendenta do tytułu, to muszę podjąć rękawicę i stanąć przy darterskiej tarczy, w obronie nieoficjalnego tytułu Mistrza Polski.

Odstawiłem mojego gościa do pubu, gdzie trwało jeszcze po salonowe przyjecie. W rozmowie kończącej nasze spotkanie, pozostawiliśmy sobie otwartą furtkę na ewentualną detronizację, do której może dojść za jakiś czas, i być może, tym razem… w Warszawie. Potwierdziłem, że w obronie tytułu, stawię się… wszędzie i na każde wezwanie.

„Gra w lotki nazywa się dart – a to już nie zabawa, ale sposób na życie, adrenalina i przygoda” – napisali reporterzy tygodnika Polityka (nr 42(2474), 16 października 2004) w publikacji zatytułowanej – Darter trafia w sedno. Zgadzam się z ówczesną diagnozą obu dziennikarzy, ale dziś uzupełnię ją idąc jeszcze dalej – nastąpi dynamiczny rozwój tej atrakcyjnej dyscypliny sportu… na podobieństwo tenisa ziemnego.
Edward Pukin

Źródło: Artykuł internauty