Sebastian Karaś z Elbląga. Człowiek, który przepłynął wpław morze

2017-09-10 17:52:36(ost. akt: 2017-09-10 18:21:08)

Autor zdjęcia: Rajmund Nafalski

Jest pierwszym człowiekiem, który dokonał tej sztuki. Pochodzący z Elbląga Sebastian Karaś przepłynął wpław 100 km w Morzu Bałtyckim z Kołobrzegu na Bornholm. Płynął 28 godzin bez przerwy. Opowiedział nam, jak dokonał tego wyczynu.
Sebastian Karaś ma 25 lat. Urodził się w Elblągu i tutaj rozpoczęła się jego pływacka kariera w Uczniowskim Klubie Sportowym Jedynka. Od kilku lat fascynuje go pływanie długodystansowe. We wrześniu 2015 r. przepłynął kanał La Manche - 41-kilometrowy odcinek pokonał w rekordowym czasie 8 godzin, 48 minut i 26 sekund. Pod koniec sierpnia tego roku dokonał jeszcze większego wyczynu - przepłynął wpław 100-kilometrowy odcinek Morza Bałtyckiego od Kołobrzegu na Bornholm. Płynął bez przerwy przez ponad 28 godzin!

— Skąd pomysł na przepłynięcie wpław 100 kilometrów w zimnych wodach Bałtyku?
— Przede wszystkim z pasji do pływania i niejako z sentymentu. Urodziłem się w Elblągu i kiedy byłem dzieckiem często z rodziną spędzaliśmy wakacje nad pięknym Morzem Bałtyckim. Będąc pływakiem wymarzyłem sobie, że tę trasę mógłbym przepłynąć startując z Danii i zakończyć ją tu w Polsce, w Kołobrzegu. Niestety, w niektórych przypadkach marzenia trzeba przełożyć na rzeczywistość. Jeśli chodzi o pływanie to w praktyce jest tak, że nad Bałtykiem częściej układają się wiatry południowe, a tych północnych jest zdecydowanie mniej, by skutecznie płynąć w kierunku Kołobrzegu. Dlatego wybrałem trasę z Kołobrzegu do Danii, a pomysł na przepłynięcie 100 km wykrystalizował się w 2015 r., kiedy udało mi się przepłynąć dystans 41 km kanałem La Manche bez pianki.

— Pierwsza próba przepłynięcia Bałtyku wpław w 2016 r. skończyła się fiaskiem. Ale nie poddał się pan i wrócił do Kołobrzegu w tym roku. Plan był taki, by ruszyć między 30 lipca a 9 sierpnia, ale pogoda była fatalna. Czekaliście na sprzyjające warunki praktycznie cały miesiąc.
— I to czekanie było ogromnie irytujące i stresujące. Czułem też presję, bo byłem w pełnej gotowości, ale wiatr okropnie dawał nam się we znaki. Dmuchało ze wszystkich stron. Ogromnie trudno było prognozować, czy pogoda się trochę uspokoi. W tym czasie cały czas trenowałem. Czekaliśmy też na łódź asekuracyjną, która miała płynąć ze mną przez cały czas podczas bicia tego rekordu. Łódź James Cook mieliśmy do dyspozycji przez prawie całe wakacje. To był ogromna życzliwość z ich strony, za którą chcę im bardzo podziękować.

— Wystartował pan w końcu 28 sierpnia, krótko po godz. 19. Jaka była pierwsza myśl, gdy wszedł pan do wody?
— "Wow. Wszedłem do wody, połowa sukcesu za mną" (śmiech). Byłem bardzo szczęśliwy, zrelaksowany i podekscytowany, że to się właśnie rozpoczyna. Gdybym nie podjął tej próby 28 sierpnia, to możliwe, że w ogóle nie przepłynąłbym tego dystansu. Kolejną możliwość miałbym dopiero między 10 a 17 września. Teraz nawet ta data nie byłaby pewna, bo pogoda za oknem jest fatalna.

— Jak był pan technicznie przygotowany do tej przeprawy?
— Miałem na sobie piankę neoprenową o grubości 3-4 mm na korpusie i udach. Na ramionach taka pianka jest nieco cieńsza, by zachować elastyczność i komfort pływania. Na głowie miałem dwa czepki: neoprenowy i silikonowy. Pod pachami, na klatce piersiowej, plecach i szyi byłem posmarowany wazeliną, która miała zapobiegać odparzeniom. Nie zapomnieliśmy też o stopach, na których miałem specjalne buty. W tych ostatnich nie miałem, niestety, takiego odczucia odepchnięcia od wody, jak na gołych stopach, przez co siłę przekładałem na ręce, na których w zasadzie płynąłem przez cały dystans. W ten sposób ręce ewidentnie dostały dwa razy w przysłowiową kość.

— W ubiegłym roku przerwał pan bicie rekordu z powodu tzw. martwej fali. W tym roku były kryzysy na trasie?
— Tak, było ich kilka. Kiedy wchodziłem do wody, to miałem cel, by nie myśleć o tym, ile mi zostało do końca. I ta myśl naszła mnie na 9 kilometrze. Kiedy doszło do mnie, że przede mną jeszcze 91 kilometrów do przepłynięcia, to aż przeszedł mnie dreszcz (śmiech). Ale szybko otrząsnąłem się z tych myśli. Na 20 kilometrze bardzo rozbolały mnie plecy: odcinek piersiowy i lędźwiowy kręgosłupa. Później mięśnie ramion, barki, stawy. Ale największy kryzys miałem na 40 kilometrze, po siedmiu godzinach płynięcia w całkowitych ciemnościach. Zbuntował się mój błędnik i żołądek. Poczułem ogromne mdłości i bałem się powtórki z zeszłego roku, gdy przez te same dolegliwości musiałem zrezygnować z płynięcia. Jednak moja załoga w odpowiednim czasie podała mi na specjalnym kiju herbatę miętową do wypicia oraz mięso wołowe. Po takim posiłku poczułem się znacznie lepiej. Żołądek podjął pacę i mogłem kontynuować próbę. Ostatni kryzys dopadł mnie pod koniec wyścigu. Nastąpił błąd w komunikacji między mną i załogą, która podała mi, że do mety zostały dwa kilometry. Niestety, pomylili je z milami morskimi (śmiech). A jedna mila to ponad 1,8 km, więc łatwo to sobie przekalkulować. No więc płynę i płynę, i według moich wyliczeń dawno minąłem te dwa kilometry, a światełka latarni dalej nie widać (śmiech). Oj, powiedziałem im za to kilka ostrych słów na brzegu, za co już ich serdecznie przeprosiłem, ale emocje były naprawdę duże!

— Dopłynął pan do mety, wyszedł na brzeg i co pan poczuł?
— Radość. Ale też ogromne zmęczenie i ulgę, że ten ból i wysiłek już się skończyły. Spędziłem w wodzie ponad 28 godzin, podczas których wykonałem ogromną pracę. Satysfakcja przychodziła jednak z godziny na godzinę. A potem... Przyszedł czas na sen.

— Bicie tego rekordu miało nie tylko charakter sportowy, ale także wymiar społeczny.
— Podczas tegorocznej próby przepłynięcia Bałtyku wszyscy moi fani i ludzie dobrego serca byli zachęcani do udziału w zbiórce na rzecz Magdy Samoraj, która zmaga się z wodogłowiem, padaczką i niedowładem spastycznym czterokończynowym oraz Jaśka Piesyka, cierpiącego na mózgowe porażenie dziecięce czterokończynowe. Już wiemy, że w przypadku Jaśka udało się zebrać ponad 10 tys. zł, które rodzice chłopca dołożą do pieniędzy na zakup sprzętu umożliwiającego mu chodzenie. Z kolei Magda wymaga kosztownej rehabilitacji. W jej przypadku sumę zebranych środków poznamy za kilka tygodni. Chcę wszystkim serdecznie podziękować za finansowe wsparcie.

— Kolejny rekord na pana sportowym koncie. Co teraz?
— Prowadzę swoją szkołę pływania w Warszawie. To moja pasja i cieszę się, że wybrałem tę drogę. Mogę uczyć i niejako wychowywać kolejne rzesze narybku pływackiego. Na razie jestem spełniony tym wyzwaniem i nie wiem, czy powinienem myśleć o biciu kolejnych rekordów, bo to także wielkie obciążenie dla zdrowia. Na razie czeka mnie regeneracja fizyczna i psychiczna. W ciągu trzech tygodni podejmę decyzję, co robić dalej.

Aleksandra Szymańska
a.szymanska@dziennikelblaski.pl



Komentarze (2) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. Taka prawa #2325242 | 83.14.*.* 11 wrz 2017 12:45

    Nazwisko zobowiązuje ;)

    Ocena komentarza: warty uwagi (11) odpowiedz na ten komentarz

  2. omi #2325196 | 155.136.*.* 11 wrz 2017 11:45

    Przeplynął morze...............chyba tylko 100km. ?

    Ocena komentarza: warty uwagi (1) odpowiedz na ten komentarz