Dopalacze — tego problemu już w Elblągu nie ma?

2017-09-18 14:26:21(ost. akt: 2017-09-18 18:31:05)

Autor zdjęcia: Beata Szymańska

Apogeum zatruć tzw. dopalaczami przypadło w Elblągu na 2015 rok. To wtedy po spożyciu takich specyfików jak "Mocarz" czy "Świerkowe Igiełki" do szpitali trafiło ok. 70 osób. Jedna z nich zmarła. Od tamtego czasu takich przypadków notuje się coraz mniej. Czy to oznacza, że problem z dopalaczami zniknął całkowicie?
W Elbląskiej Uczelni Humanistyczno-Ekonomicznej w poniedziałek (18.09) zorganizowano konferencję "Współczesne zagrożenia medyczne, epidemiologiczne i społeczne". Jednym z prelegentów spotkania był Marek Jarosz, dyrektor elbląskiego sanepidu który "zęby zjadł" na na rozwiązaniu problemu, jakim było wprowadzenie w naszym mieście do obiegu środków zastępczych zwanych dopalaczami.

— Żeby zrozumieć z czym tak naprawdę mamy do czynienia i pojąć sedno sprawy, trzeba się jednak cofnąć aż do roku 2010, kiedy to w październiku tegoż roku w szpitalach w całym kraju odnotowano ponad 300 bardzo ciężkich zatruć po spożyciu "dopalaczy", z których 18 zakończyło się zgonem. To wtedy sanepid wspólnie z policją przeprowadził w całym kraju akcję zamykania sklepów z tymi specyfikami. Zarekwirowano towar i zamknięto wówczas około 1400 placówek. Wprowadzono także zmiany w ustawie o przeciwdziałaniu narkomanii, gdzie Państwowym Inspektoratom Sanitarnym nadano uprawnienia do prowadzenia postępowań w tych sprawach w trybie administracyjnym. Ustanowiono także wymiar kar pieniężnych wymierzanych przez inspektorów sanitarnych za wytwarzanie i wprowadzenie do obrotu tych środków w wysokości od 20 tysięcy do nawet miliona złotych W ustawie wprowadzono także nowe pojęcie - środek zastępczy - co stanowiło synonim słowa "dopalacz". Praktyka pokazała później, że było to pojęcie bardzo niefortunne — mówił Marek Jarosz.

Po przeprowadzonej w 2010 roku akcji, nastąpiły dwa lata względnego spokoju. Aż w 2012 roku pojawiły się znowu przypadki zatruć, za których przyczynę można było uznać z dużym prawdopodobieństwem środki zastępcze. To właśnie w 2012 roku w Elblągu, w samym centrum miasta i dosłownie kilkadziesiąt metrów od komendy policji powstał sklep z "dopalaczami" pod nazwą "Pachnący Dom". Sprzedawano tu tzw. artykuły kolekcjonerskie, które na pierwszy rzut oka wydawały się być bardzo niewinne: w ofercie był np. susz "Świerkowe Igiełki", czy rozpałka do pieca "Wrzosowy płomień" - wszystko tylko do użytku zewnętrznego.

To wtedy elbląski sanepid rozpoczął w sklepie pierwsze kontrole i zarekwirował towar, który potem trafił do badań. Analizy nie pozostawiły złudzeń - sanepid ma do czynienia z substancjami silnie uzależniającymi. Na "biznesmenów" prowadzących pachnący przybytek nakładane były kolejne kary finansowe, łącznie z wydaniem decyzji o zakazie prowadzenia działalności gospodarczej.
— Ten ostatni był wielokrotnie omijany, bo postępowania prowadziliśmy w trybie administracyjnym, wiec wystarczyła szybka zmiana nazwy podmiotu, rejestracja w sądzie i już następnego dnia mieliśmy w tym samym miejscu ten sam biznes za to pod inną nazwą. I tak kółko się zamykało — opowiadał Marek Jarosz.

Dalej było tylko gorzej. Między 1 maja a 31 lipca 2015 roku do elbląskich szpitali trafiło około 70 osób, które zatruły się po spożyciu tzw. "dopalaczy". Jedna z nich zmarła.
— Te przypadki nałożyły się na czas kolejnej nowelizacji ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii. Rezolucja wprowadzała na listę tzw. środków zakazanych dodatkowych 114 substancji, które zostały wykryte podczas badań składu tzw. "dopalaczy", a które przeprowadziły stacje sanitarno-epidemiologiczne w całej Polsce. Wśród nich znalazła się substancja UR-144, która jest pochodną związków obecnych m.in w konopiach indyjskich, mająca silne działanie psychoaktywne. To właśnie UR-144 znalazła się w "Mocarzu" - dopalaczu, który w tym czasie kosił młodych ludzi jak kombajn zboże. Handlarze zaczęli masowo wyprzedawać ten specyfiku przed 1 lipca: można go było kupić nawet za złotówkę — dodaje dyrektor Jarosz.

Sanepid w tym czasie prowadził mozolną - choć nierówną walkę - z dopalaczowym kartelem. Według statystyk w latach 2012-2016 elbląska stacja 8-krotnie wydawała zakaz prowadzenia działalności biznesmenom z "Pachnącego Domu". Decyzja była za każdym razem omijana. W ciągu czterech lat zarekwirowano w sklepie 1843 opakowań "dopalaczy", wydano 55 decyzji administracyjnych i przebadano 61 prób na łączną kwotę ponad 15,5 tys. zł. Od końca 2012 roku do lipca 2017 roku na sklep nałożono także kary pieniężne na kwotę prawie 1,3 mln zł.
— Nie udało nam się z tego wyegzekwować ani złotówki. A Urząd Skarbowy zdążył już umorzyć należności na kwotę 400 tys. zł. — dodaje dyr. Jarosz.

Czy w walce z dopalaczami można zatem mówić o sukcesie? Z jednej strony tak. Uporem elbląskiego sanepidu udało się doprowadzić przed oblicze sądu trzy osoby związane z prowadzeniem w Elblągu "pachnącego" biznesu. Po 2 latach zapadły wyroki w sądzie I instancji. Na dwa lata więzienia skazano jednego z mężczyzn, a dwóch pozostałych otrzymało wyroki jednego roku więzienia. Ale o sukcesie ciągle nie można mówić.

— Przyznaję to z bólem, bo oceniam pracę własnej instytucji, ale nie jest to nasza wina. Prawnie dopalacze mają dziś znacznie łagodniejszy status niż narkotyki: ich wytwarzanie i wprowadzanie do obiegu nie jest w świetle prawa przestępstwem czy nawet wykroczeniem. Sanepidom brakuje także kompetencji operacyjnych, a w państwach członkowskie UE ciągle brakuje jednolitej polityki wobec "dopalaczy". Te ostatnie są także liberalnie traktowane w niektórych krajach Europy, jak Czechy czy Holandia — wskazuje dyrektor Jarosz.

W ciągu ostatnich kilku lat pracownicy elbląskiego sanepidu wspólnie z policjantami przeprowadzili w elbląskich szkołach serię spotkań i pogadanek z młodzieżą, na których szeroko rozmawiano o problemie tzw. środków zastępczych. Działania przyniosły skutek, bo w ciągu ostatnich dwóch lat do elbląskich szpitali trafiło znacznie mniej osób, które zatruły się po spożyciu "dopalaczy". Każdy medal ma jednak dwie strony, a ten pokazuje znacznie groźniejsze oblicze niż to, z którym do tej pory mierzyli się pracownicy sanepidu.

— Zauważamy bowiem wzrost zainteresowania narkotykami takimi jak haszysz i marihuana. Nałożyło się to w czasie, gdy przeróżne środowiska agitowały za zalegalizowaniem tej ostatniej. I nie chodzi mi tu o marihuanę leczniczą, której de facto nie ma - ale tę wskazywaną jako tzw. narkotyk miękki, co jest ewidentnym błędem i próbą przekonania, że są narkotyki bardziej i mniej groźne dla naszego zdrowia — opowiada Marek Jarosz. — Byliśmy przerażani, bo w takcie pogadanek młodzież wprost mówiła nam, że gdybyśmy zalegalizowali marihuanę nie byłoby problemu dopalaczy.

Co dalej robić z tym problemem? Duża w tym rola rodziców: to oni są autorytetami dla młodych i to oni powinni zbudować w młodym człowieku kodeks wartości moralnych i etycznych. — Tymczasem obserwujemy upadek uniwersalnych wartości, zastępowanych przez hedonizm i przekonanie o słuszności przywileju korzystania z wszelkich przyjemności życia bez względu na skutki i przekonanie, że wszystko jest dozwolone. Tylko czy to, że wolno znaczy od razu, że musisz? Życie i zdrowie nie są tego warte — przekonuje dyrektor Jarosz.
Aleksandra Szymańska

Źródło: Dziennik Elbląski