35-latek z Elbląga na rowerze jedzie na Alaskę. "Boję się, że umrę na drodze"

2017-11-05 12:00:49(ost. akt: 2017-11-05 15:13:10)

Autor zdjęcia: arch. Roberta Magiera

Pochodzący z Elbląga Robert Magier od lutego 2016 roku mierzy się z jedną z najtrudniejszych na świecie tras, która łączy obie Ameryki. Wyruszył rowerem z Ushuaia w Argentynie i zamierza dotrzeć na Alaskę. Podróż dedykuje swojej mamie, która zmarła w ubiegłym roku. W dniu jej śmierci przyrzekł sobie, że podejmie się tego wyzwania.
Ma 35 lat, z zawodu jest cybernetykiem, a z zamiłowania podróżnikiem. Świat ciekawił go już od urodzenia...

— Ile już za tobą drogi, a ile przed?
— Dojechałem do Ekwadoru i obecnie jestem w mieście Quito. Nie wiem dokładnie ile kilometrów już przejechałem. Jeden licznik mi ukradli, drugi zgubiłem. Ciężko powiedzieć. Pewnie z 15 tysięcy kilometrów. Może więcej. Nie zawsze jechałem prosto na Alaskę. W pewnym momencie, po wyjechaniu z La Paz w Boliwii, pojechałem znowu na południe. Chciałem pojeździć po ich górach, więc ruszyłem z powrotem na południe, żeby potem pojechać wybrzeżem Peru na północ. Wybrzeżem Peru też nie pojechałem zbyt długo. W Nazca zrezygnowałem z szalonej walki z ich wielkimi ciężarówkami i uciekłem w góry, które są gigantyczne. Dziennie robiłem może po 40 kilometrów. Górskie drogi są strasznie kręte, więc w linii prostej przejeżdżałem pewnie z 5 kilometrów. Powoli jednak jadę w górę mapy. Pozostawiłem już za sobą Argentynę, Chile, Boliwię i Peru. Za kilka dni wyjadę też z Ekwadoru i przemieszczę się do słynnego Medellin. Mam tam zaproszenie na darmowy nocleg od jednego Amerykanina, którego poznałem tutaj w Quito.

— Czy jest tak, jak sobie wyobrażałeś? O ile miałeś jakieś wyobrażenia o tej podróży.
— Miałem jakieś wyobrażenia o tej podróży. Głównie myślałem o tym, jak to będzie, gdy dojadę do Meksyku. Mam tam znajomych i fantazjowałem o tym, jak to dojadę do Chihuahua. Pierwszy raz pojechałem tam na projekt z firmą, w której pracowałem i strasznie chciałem tam zajechać na rowerze. Wydawało mi się, że z Ushuaia do Meksyku dojadę w kilka miesięcy. Tymczasem moje życie potoczyło się zupełnie inaczej. Podróż rowerowa okazała się być znacznie trudniejsza i bardziej nieprzewidywalna niż myślałem. Zatrzymałem się w La Paz, żeby pracować w tzw. party hostel - The Adventure Brew. Byłem tam Event Managerem i moim zadaniem było organizowanie pracy wolontariuszy i organizowanie imprez dla turystów. Potem przez kolejne dwa miesiące pracowałem jako barman w najlepszej restauracji w Boliwii - Gustu. Teraz znowu jadę. Nie chcę już się zatrzymywać. Próbuję cały czas jechać na północ, w kierunku Alaski. To jest mój cel i tego się trzymam.
Przed wyjazdem obawiałem się tego, czy dam radę fizycznie. Nie jest to jakiś specjalny problem. Oczywiście codziennie wieczorem jestem bardzo zmęczony, ale ciało daje sobie z tym radę i dość szybko się regeneruję. Najtrudniejsza jest strona psychiczna. Nie spodziewałem się, że będę tak to wszystko źle znosił i daje mi się to we znaki. Życie w ciągłej drodze jest trudne.

Czy jest coś co cię kompletnie zaskoczyło?
— Jest wiele rzeczy, które mnie zaskoczyły. Przede wszystkim jestem zaskoczony samym sobą. Mój obraz samego siebie był zawsze taki, że jestem takim dzielnym, samotnym wilkiem, który rusza na wyprawę. Tymczasem okazuje się, że jestem dużo słabszy niż myślałem. Nie lubię już samotności i źle znoszę rozłąkę z rodziną. Strasznie tęsknię za moim bratem Sebastianem. Nagrałem nawet w pewnym momencie film, w którym jadę na rowerze i przez łzy mówię o tym, jak chcę go uściskać. Nie opublikowałem tego filmu, bo był jednak zbyt osobisty. Może kiedyś się na to zdecyduję. Zobaczymy.
Najtrudniejsza jest samotność i strach. W ciągu dnia spotykam wiele osób, ale to nie są osoby, które znam. Rozmowa zawsze wygląda tak samo. Ludzie zadają mi te same, rutynowe pytania. Brakuje mi moich bliskich, przyjaciół i rodziny, którzy mnie znają i z którymi mógłbym porozmawiać o czymś więcej niż tylko o tym skąd jestem, gdzie jadę, po co jadę itd. Sam podjąłem decyzję o tym, żeby ruszyć w tę podróż, więc nie mam o to żalu. Chciałbym jednak usiąść z przyjaciółmi i na spokojnie porozmawiać o niczym. Tutaj zawsze jestem w drodze i na nic nie mam czasu. Wiem, że to brzmi dziwnie kiedy mówię, że nie mam czasu, ale jeśli w ciągu dnia chcę przejechać 100 km, to nie mogę sobie pozwolić na spokojną rozmowę z każdą napotkaną osobą. Ten pośpiech stał się już nawykiem. Cały czas myślę, że nie mam czasu i muszę wsiadać na rower i jechać dalej.
Najbardziej boję się ciężarówek. To pewnie jest moja pięta achillesowa. Czasami jestem przerażony. W Ekwadorze przez kilkadziesiąt kilometrów jechałem wąską drogą, na której natężenie ruchu można porównać do tego co dzieje się na naszej krajowej "siódemce" podczas majówki. Dwa pasy i wąskie, zabłocone pobocze. Jazda na poboczu groziła wpadnięciem w poślizg i wywróceniem się roweru w kierunku środka drogi. Wywróciłem się tylko raz. Akurat mijała mnie kilkutonowa ciężarówka i koło minęło moją głowę o kilka centymetrów. Francuzka, Klara, która razem ze swoim przyjacielem Nico akurat za mną jechała, nie była w stanie powiedzieć słowa i tylko się na mnie patrzyła próbując otworzyć usta. Podszedłem do tego bardzo spokojnie i dopiero leżąc tego dnia wieczorem w łóżku uświadomiłem sobie, jak niewiele dzieliło mnie od tego, żeby tu umrzeć. Wtedy dopiero się przestraszyłem.

— Co jest najtrudniejsze?
— Strasznie boję się tego, że umrę tutaj, na drodze, w miejscu, gdzie nikt mnie nie zna, a ja nikogo.
Przypuszczam, że największą wartością tej podróży będzie uświadomienie sobie tego, jak ważne są dla mnie głębokie relacje z innymi ludźmi. Nie mówię tutaj o przelotnych romansach czy o ludziach, z którymi jadę przez kilka dni, żeby potem się z nimi pożegnać. W La Paz poznałem jednego Kolumbijczyka. Pracowaliśmy przez trzy miesiące w tym samym hostelu i codziennie graliśmy w pingponga. Dobrze go poznałem i cieszyło mnie to, że możemy śmiać się z tych samych rzeczy i praktycznie rozumiemy się już bez słów. Czasami mnie też oczywiście denerwował, ale to głównie dlatego, że świetnie tańczy salsę i podbierał mi wszystkie ładniejsze dziewczyny. Trochę mu zazdrościłem tej umiejętności, ale nie na tyle, żeby się tego samemu nauczyć.
Brakuje mi właśnie tego, że druga osoba zrozumie to, co chcę powiedzieć po samym wyrazie mojej twarzy. Na to jednak potrzeba czasu, a ja cały czas jestem w drodze.

— A co zaskoczyło pozytywnie?
— Otwartość ludzi, których spotykam. Większość chce mi pomóc i jest do mnie bardzo pozytywnie nastawiona. Czasami zapraszają mnie do domu albo na obiad. W Ekwadorze jeden mężczyzna podarował mi mandarynki, a później tego samego dnia inna osoba poczęstowała mnie bananami. Świat jest bardzo pozytywnie nastawiony do rowerzystów i ludzie podziwiają to, że podróżuję w ten sposób. Dla mnie jest to trudne, ale dla nich jest to fascynujące. To też daje mi siłę, żeby jechać dalej. Fajnie jest być podziwianym. Może to brzmi trochę próżnie, ale tak właśnie jest.

— Jest czasem strach, zdarzają się niebezpieczne sytuacje?
— Tak jak wspomniałem, najbardziej boję się ciężarówek. Czasami boję się też ludzi. Nigdy nie wiem z kim rozmawiam i słyszałem też wiele historii o rowerzystach, którzy zostali napadnięci i czasami zamordowani. Zawsze, gdy podchodzi do mnie nowa osoba jestem lekko poddenerwowany. Nigdy nic mi się nie stało, wszyscy są dla mnie bardzo serdeczni, ale zawsze jestem trochę zdenerwowany. Myślę, że przytrafia się to wszystkim bez względu na to czy akurat jedziemy na rowerze w Ameryce Południowej czy spacerujemy po ulicach Elbląga. Spotkanie z nową osobą zawsze powoduje, że jesteśmy trochę spięci i zastanawiamy się, co może się wydarzyć.

— Pewnie przeżyłeś wiele ciekawych, fantastycznych dni?
— Najpiękniejsze miejsca, przez które przejechałem, były w Boliwii. Park Narodowy Sajama i góry w okolicach Viloco były fantastyczne. Przepiękne krajobrazy, chłodne, rześkie powietrze powodowały, że czułem się tam jak w raju. Były to bardzo odludne miejsca, więc nie miałem zbyt wiele okazji, by porozmawiać z ludźmi. Szczerze mówiąc, w takich miejscach czuję się lepiej. Ciągłe spotkania z nowymi ludźmi mnie męczą. Za każdym razem, kiedy widzę nowego człowieka zastanawiam się jak żyję i czy przypadkiem nie cierpi. Zawsze o tym myślę. Patrzę na człowieka, który ciężko pracuje na wsi i myślę, że jego życie musi być trudne. To automatycznie zmusza mnie do myślenia o samym sobie i zastanawiania się, kim ja takim jestem, żeby podróżować tak bezproduktywnie rowerem po świecie.
Ciepło wspominam kilka osób, z którymi miałem okazję się spotkać. Javiera z Kolumbii, z którym grałem przez trzy miesiące w pingponga, Niko z Argentyny, z którym mieszkałem na stancji w La Paz podczas mojej pracy w restauracji Gustu oraz jedną dziewczynę z Peru, którą poznałem trochę lepiej i którą bardzo trudno było mi zostawić. Wydaje mi się, że złamałem jej serce, sobie zresztą chyba też, więc nie będę tutaj podawał jej imienia. Fajnie się czyta o romansach, ale przeżywanie jednego nie jest już wcale takie proste. Nie wiem co takiego we mnie siedzi, że muszę dojechać na tę Alaskę bez względu na trudności.

— Czy nie żałujesz decyzji o pozostawieniu na tak długi czas dotychczasowego życia?
— Czasami żałuję. Uświadomiłem sobie, że bliscy i rodzina są najważniejsi. Tak naprawdę kolejne krajobrazy i kolejne osoby niewiele wnoszą już do mojego życia. Rozmawiam z nimi chwilę i jadę dalej. Widziałem już tyle rzeczy, że kolejne krajobrazy pojawiają się w mojej głowie, żeby za chwilę zniknąć. Czasami myślę, że świat jest za duży i widziałem już zbyt dużo. Nie czuję się też godzien tego, żeby podróżować w taki sposób. Widziałem tyle biedy i cierpienia, że zadaję sobie pytanie dlaczego ja tutaj sobie jeżdżę na rowerze, kiedy inni ciężko pracują albo cierpią w ciszy gdzieś na ulicy jakiegoś miasta.
Wiem, że są na świecie osoby, które są w stanie podróżować w ten sposób przez wiele lat, ale ja z pewnością nie jestem jedną z nich. Poznałem jednego Polaka, który jeździł na rowerze przez 12 lat aż w końcu ożenił się z jakąś Argentynką. 12 lat to strasznie dużo czasu i wątpię, żeby to było coś co chcę w swoim życiu zrobić. Lubię podróżowanie na rowerze i spanie pod gołym niebem, ale chcę być też częścią społeczności, w której żyję i chciałbym stworzyć i pozostawić po sobie coś więcej niż tylko ślad opon na asfalcie.
W tym momencie jadę tylko dlatego, że powiedziałem, że dojadę na Alaskę. Tego się trzymam, ale staram się też o tym nie myśleć. To jest zbyt daleko, a ja podróżuję zbyt wolno. Nie jestem najszybszym rowerzystą. Rozkładam swoją podróż na kawałki.
Wiem, że jest wiele osób, które chciałyby podróżować tak, jak ja. Rzucić wszystko, wsiąść na rower i podróżować przez te wszystkie miejsca. Doskonale to rozumiem i życzę wszystkim, którzy chcą to zrobić, żeby udało im się zorganizować taką podróż.
Wiem jednak, że życie nie musi polegać tylko na tym, że jedzie się na rowerze. Zabrzmi to banalnie, ale całe życie jest podróżą. Siedząc w domu i nie jeżdżąc ma się szanse stworzyć coś nowego i wnieść jakąś wartość do świata innych ludzi. To też jest podróż. Siedzi się w tym samym miejscu, ale przez samą swoją obecność wpływa się na środowisko, w którym akurat się przebywa. Strasznie brakuje mi tego, żeby być częścią czegoś większego. Pewnie dlatego tak wielu rowerzystów, których spotykam tak mocno wierzy w Boga. Obecnie jest też chyba jakiś taki okres, żeby przestać jeździć na rowerze. Rafał Kitkowski powiesił rower na ścianie i ożenił się z Argentynką, a Piotr Strzeżysz, moja inspiracja (onthebike.pl), też coś wspomina, że chce już gdzieś wreszcie dojechać. Obaj są prawie w tym samym wieku co ja, więc to może to.
Cały problem polega też na tym, że faktycznie mam okazję zobaczyć wiele fascynujących miejsc. Wiem, że jadąc dalej zobaczę ich jeszcze więcej i poznam wiele ciekawych osób. Jest to też jeden z powodów, dla których jadę dalej. Chcę zobaczyć więcej i chcę skończyć to, co zacząłem, ale tęsknie też za bratem i całą rodziną. Czasami myślę, że gdybym nie zaczynał, to bym nie wiedział, że to jest możliwe i nie musiałbym codziennie mierzyć się z trudnościami i motywować do dalszej podróży. Czasami lepiej jest nie zaczynać, żeby nie trzeba było walczyć z chęcią zrezygnowania. Taka podróż jest z pewnością ciekawa i fascynująca, ale nie jest też łatwa. Ktoś może powiedzieć, że jak nie jest łatwo i przesympatycznie, to powinienem wrócić do roboty. Tylko czy robienie rzeczy łatwych i prostych daje nam satysfakcję i czy da mi to poczucie, że dobrze przeżyłem swoje życie?
Jadę więc na tą moją północ i mierzę się sam ze sobą. Z samotnością, strachem, uprzedzeniami i pogodą. Chciałbym już tam być. Może się uda. Skąd mam jednak to wiedzieć? Tyle rzeczy może się po drodze przydarzyć i tyle się przydarza, że każdy dzień w trasie jest dla mnie zaskoczeniem. Zobaczymy.
Anna Dawid

Źródło: Dziennik Elbląski

Komentarze (4) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. Tomek - kumpel z E-ga #2539812 | 31.175.*.* 19 lip 2018 23:16

    Szacunek Robert! Podziwiam wytrwałość.

    odpowiedz na ten komentarz

  2. marzarz #2369047 | 81.190.*.* 7 lis 2017 13:56

    Wiatru w plecy.Niech noga podaje. Jesteś WIELKI.

    odpowiedz na ten komentarz

  3. marzarz #2369045 | 81.190.*.* 7 lis 2017 13:55

    Wiatru w plecy.Niech noa podaje i wytrwałości.Jestećś WIELKI.

    odpowiedz na ten komentarz

  4. biker #2367908 | 78.88.*.* 5 lis 2017 22:10

    Szerokości!

    Ocena komentarza: warty uwagi (1) odpowiedz na ten komentarz