Taki był Pasłęk sprzed 150 lat

2018-01-07 08:00:00(ost. akt: 2018-01-05 13:28:30)
Reiterstraße (obecnie ul. Kościuszki) ok. 1900 r

Reiterstraße (obecnie ul. Kościuszki) ok. 1900 r

Autor zdjęcia: arch. Lecha Słodownika

Dzisiaj zapraszamy w „podróż” do Pasłęka z około 1860 roku. To mały wycinek z obszernych wspomnień z dzieciństwa Marty Aegidi z domu von Sanden, której przodkowie byli w latach 1560-1829 właścicielami dóbr ziemskich w Barzynie - w dzisiejszej gminie Rychliki.
Wspomnienia te zostały opracowane i wydane w 2000 roku w Köln przez dr Annemarie Hintze, też spowinowaconej z rodem von Sanden. Jest to chyba jedyna książka, w której tak obszernie i wnikliwie, a zarazem z dużą dozą krytycyzmu przedstawiono życie dworskie w znanej nam okolicy Pasłęka. Obszerne jej fragmenty przetłumaczyła dr Magdalena Żółtowska-Sikora.

Cofnijmy się więc o około 150 lat, a znajdziemy się w świecie, który opisany został w tych wspomnieniach. Czytelnik zapoznany zostanie z jednym z oblicz wschodniopruskiego życia wiejskiego: nie są tu opisane ani liche, ani wspaniałe, ani już na pewno nie „książęce” stosunki. Lekkim piórem, niekiedy nawet w tonie swobodnej pogawędki, przedstawiony jest tu raczej na wskroś skromny żywot pewnej szlacheckiej rodziny. Chodzi zwłaszcza o życie rodzinne, choć niemało miejsca poświęcono również życiu wsi i okolicy. Codzienność upływająca na wygodzie, w umiarze, w wielkiej serdeczności – to jądro tej opowieści raz po raz przerywanej jakimś szczególnym wydarzeniem albo świętem.

Adwentowa wycieczka do Pasłęka ok. roku 1860 po sprawunki świąteczne uwydatnia na przykład, jak nieobciążone były oczy i zmysły dzieci z Barzyny, podziwiających w tamtejszych sklepach te wszystkie wspaniałości, którymi zalewane jest non stop dzisiejsze dziecko. Równocześnie poprzez opis żydowskiego właściciela sklepu w Pasłęku i jego personelu, ta sama opowieść zupełnie beztrosko ilustruje ówczesny, szeroko rozpowszechniony, ukryty antysemityzm. Ale oddajmy głos Marcie Aegidi:

(…) Oto nadeszło wydarzenie ważniejsze od wszystkich innych w obliczu zbliżających się świat Bożego Narodzenia. Cioteczka jedzie jutro do Pasłęka, a dwojgu „dużych” wolno pojechać z nią! „Duzi” mają 9–10 lat. W końcu po wielu prośbach, Greta również może towarzyszyć w wyprawie, jeśli obieca, że będzie słuchać „dużych”, bo cioteczka nie będzie miała czasu troszczyć się o dzieci, musi przecież kupić w Pasłęku wszystko, czego mama potrzebuje na święta, a czego nie da się zrobić samemu w domu, dla ludzi i dla domowników, a tych jest tak wielu, cały naród! I jeszcze dzieci! Ciocia ma całą listę zakupów i głowę tak nabitą myślami, że na pewno wolałaby pojechać sama. Ale czegóż cioteczka by nie zrobiła, żeby tylko sprawić nam przyjemność (…)

Sądzę, że 3/4 mili, ale może trochę więcej, dzieliło Barzynę od Pasłęka. Po drodze mijaliśmy kilka bardzo ładnych miejscowości, m.in. sporą wieś Krasin. Przy tej ostatniej zatrudnionych było wielu robotników, były tam wysokie wały i nasypy z ziemi, ponieważ budowano tam ów duży kanał ze śluzami łączący jeziora prowincji z zalewem (to dzisiejszy Kanał Elbląski – przyp. L.S.). Ale nasze całe zainteresowanie koncentrowało się na Pasłęku, który był starym, małym miasteczkiem krzyżackim. Wtedy można było jeszcze wyraźnie poznać po nim ów charakterystyczny styl dla takich miasteczek. Położony na wzgórzu, panujący ze swej wysokości nad okolicą, otoczony grubymi murami i wieżami (…).

Pojechaliśmy do panien Mittmann, u których mieliśmy się zatrzymać. Wyładowano skrzynię z naszym prowiantem, a trzy stare damulki witały nas mnóstwem dygnięć. Oczywiście cieszyły się bardzo, że my też przyjechałyśmy, co wzbudza dzisiaj mój szczery podziw, przed świętami miały wszak w swoim magazynie mody połączonym z pasmanterią nawał pracy! W pokoju mieszkalnym wychodzącym na podwórko wyłuskano nas z okryć. Miałyśmy najpierw coś zjeść. Panna Elmira przyniosła już czekoladę, a dla cioteczki nawet butelkę wina, na co my, dzieci, znając dokładnie sposób życia cioci, obwieściłyśmy, że cioteczka wina nie pija nigdy. Ale tego wina ciocia musiała się napić, ponieważ mama dosłała je „ekspresowo”, a ciocia potrzebowała szczególnego wzmocnienia na ten dzień. Nie tracąc czasu zabrała się natychmiast do załatwiania swoich spraw: my miałyśmy załatwiać nasze obstalunki wraz ze służącym Adolfem Neidenbergiem, który nie potrafił wymówić „r”, i pod opieką panny Elmiry Mittmann, a jeśli spotkamy się z ciocią, miałyśmy nie słuchać co mówi ani co kupuje (...).

Panna Mittmann przedstawiła nas jako „trzy najstarsze baronówny z Barzyny”. Być może nie pamiętałabym tego, gdyby nie sprawiło mi to wtedy przyjemności, a sprawiło mi ją, gdyż odczuwałam jeszcze przykrość z powodu dzieciaków marszczących noski. Pan Wohl, stary Żyd z grubymi, białymi lokami i czerwoną twarzą, bez brody, traktował nas z uprzedzającą grzecznością. Chciałyśmy kupić kilka fartuchów, parę chust na szyję i inne drobiazgi, on sam doradzał nam i proponował, a my zgadzałyśmy się na jego propozycje. „Wielki”, niski sklep miał półpięterko, na które prowadziły kręte schody. Młody Żyd z czarnymi lokami biegał bezustannie po tych schodach w dół i w górę, z małpią prędkością, wciąż obładowany pakunkami, jako że sklep był tłumnie odwiedzany. Moritz tu, Moritz tam, Moritz to, Moritz tamto, tak było bez przerwy i sprawiało to wrażenie, jakby Moritz przywiązany był do tych schodów jakąś linką i ciągany to w dół, to w górę przez czyjąś niewidzialną rękę. Przy tym każdy wieszał psy na Moritzu, z czego on zdawał się sobie nic nie robić, przeciwnie – uśmiech nie schodził z tej bezczelnej twarzy żydowskiego bębna. Wszystko to były zagadki i nowe przeżycia.
O trzeciej miałyśmy znów spotkać się z ciocią u panien Mittmann na obiedzie. Teraz jeszcze tylko parę wskazówek, co do tego jak my, dzieci ze wsi, mamy zachowywać się w mieście, i ciocia mogła wyjść. Panny Mittmann nie były nam obce.

Przyjeżdżały często do Barzyny, panna Elmira nieraz zostawała na dłużej, a my wiedziałyśmy, że ich ojciec był tam niegdyś, w odległej przeszłości, inspektorem. Tak jak znane były nam one same, tak obce było dla nas ich otoczenie. Nie sposób sobie wyobrazić, jak obco i dziwnie działają na dzieci ze wsi miasto i miejskie mieszkanie. Wszystko tak ciasno przysunięte do siebie, na dworze spiętrzone domy, wewnątrz sprzęty domowe, obce przechodzenie koło siebie, taka kupieckość w całym tym pędzie. Czegóż tam nie było w wychodzącej na wąskie podwórko i bardzo ciemnej, tylnej izbie mieszkania panien Mittmann! Pudła ze wstążkami, tiulem i koronkami stały na krzesłach, półotwarte, duże paki wełny, włóczki do robienia na drutach i do robót szydełkowych, rozpoczęte pantofle wyszywane w kolorowe kwiaty, kosze na papiery, koszyki zamykane na kluczyki z gotowymi aplikacjami z perełek, zakładki do książek i jedwab, całe mnóstwo interesujących przedmiotów. Do tej izby ciasno przylegała kuchnia pełna pięknych, przypominających dom zapachów. Co chwila przychodziła służąca, żeby o coś zapytać albo coś zamówić. A teraz sklep wychodzący na ulicę! Przed oknem udekorowanym całą masą wspaniałości siedziała jedna z panien Mittmann, przed nią stała głowa z wybałuszonymi oczami a na tej głowie czepiec albo kapelusz, który panna Mittmann przystrajała kokardami i koronkami, z wielkim artyzmem (…).

Niesamowite wrażenie zrobiły na nas miejskie dzieci, które biegały tu i tam pewne siebie, bez żenady i wgapiały się bezwstydnie w nas - ubrane w czapki i futrzane płaszcze, uszyte nie według mody, lecz pomysłu Mamci. Na moje stwierdzenie: „Nie sądzisz, Maryjko, że miejskie dzieci są straszne?” Maryjka odpowiedziała wyniośle: „Sądzę, że miejskie dzieci są bez serca.” A ja długo jeszcze myślałam, że każde dziecko z miasta jest szydercze i pozbawione uczuć (...).
Lech Słodownik

Źródło: Dziennik Elbląski