Saniami po zakupy do Pasłęka
2018-01-21 08:00:00(ost. akt: 2018-01-19 11:49:42)
W poprzednich dwóch artykułach przytoczono fragmenty wspomnień Marty Aegidi, która spędzała swoje dzieciństwo w majątku szlacheckim Barzyna, leżącym na terenie dzisiejszej gminy Rychliki.
Dzisiaj czas na część trzecią, i ostatnią, która przedstawia powrót saniami z zakupów w Pasłęku do Barzyny oraz przedświąteczne przygotowania. Wspomnienia te zostały wydane drukiem w 2001 r. w Köln przez dr Annemarie Hintze, a ich obszerne fragmenty przetłumaczyła dr Magdalena Żółtowska-Sikora. Akcja tych wspomnień toczy się około roku 1860.
(…) Pan Kirstein, mały, grubawy, przyjazny pan, tańcował zwinnie między tymi wszystkimi wspaniałościami i z wielką cierpliwością pomagał nam w naszej dziecięcej bezradności. W końcu sprawunki były gotowe, a my miałyśmy poczucie, że nabyłyśmy prawdziwe skarby. Przy czym były to rzeczy, które kosztowały 2,5 lub 3, 4, 5, co najwyżej 7,5 groszy. To, co kupiła cioteczka, odebrał małym wózkiem posłaniec pocztowy, ale nasze sprawunki sami zabraliśmy ze sobą, były zbyt cenne, żeby powierzyć je pocztowemu Augustowi Schwarzowi. Mimo wszystko byłyśmy szczęśliwe, że było już po zakupach i cieszyłyśmy się podwójnie na święta, uzbrojone w nasze podarunki i niespodzianki. Kiedy wróciłyśmy do Mittmannów, czułyśmy się jak w domu u tych dobrych paniuś, które strzegły nas jak źrenicy oka.
Cioteczka też przyszła na obiad, zupełnie zmordowana i wykończona. Podgrzana jagnięcina smakowała zupełnie inaczej niż w domu (gdzie była świeża), ale całkiem interesująco. Być może jagnięcina zawsze smakuje tak właśnie w mieście, myślałam sobie (a przywieziono ją z Barzyny !). Ostatnie godziny spędziłyśmy u panien Mittmann czekając aż ciocia będzie gotowa. Dobre damy usmażyły dla nas do kawy przepyszne naleśniki, mimo mnóstwa zajęć przed Bożym Narodzeniem. Potem przyszła ciocia i Badt zajechał saniami pobrzękując dzwonkami. Zawinięto nas w ciepłe rzeczy i pojechaliśmy żegnani przez paniusie stojące na schodkach sklepu tysiącem dobrych życzeń i machaniem.
Cudnie było znowu siedzieć w saniach, być okutanym w futrzaną derkę jak w drugą skórę, już nie między obcymi ludźmi, na obcym terenie, ale ciasno przy cioci, która zmęczona siedziała wciśnięta w kąt. Badt jechał na koźle, konie szły wesoło, dzwonki dzwoniły. W mieście wszystkie rozświetlone okienka wyglądały tak uroczo, można było zobaczyć ludzi siedzących przy stole wokół lampy, a z okien i drzwi sklepów padał na przechodniów jasny blask.
Poza miastem też nie było całkiem ciemno na drodze, bo szerokie pola, całe w śniegu, lśniły niby własnym światłem. Na niebie gwiazdy świeciły jasno i iskrzyły się na mrozie. W tej ciszy (dzieci nie mówią wszak w takich sytuacjach), po niepokojach dnia, ogarnął nas bożonarodzeniowy nastrój. Mną owładnął tak bez reszty, że podróż minęła mi jak z bicza strzelił (...).
Poza miastem też nie było całkiem ciemno na drodze, bo szerokie pola, całe w śniegu, lśniły niby własnym światłem. Na niebie gwiazdy świeciły jasno i iskrzyły się na mrozie. W tej ciszy (dzieci nie mówią wszak w takich sytuacjach), po niepokojach dnia, ogarnął nas bożonarodzeniowy nastrój. Mną owładnął tak bez reszty, że podróż minęła mi jak z bicza strzelił (...).
Boże Narodzenie. Wieczorem 23. grudnia z rozkoszą stawiało się ostatnią kreskę na karcie nad łóżkiem, na której odmierzałyśmy dni do świąt. A na dobranoc mówiliśmy sobie: „Jutro, jak się obudzimy, będą święta!”. Ach, to miłe budzenie się i mocne bicie serca przez cały dzień! Przed południem obdarowywani byli ludzie z majątku. Pierwszy raz od długiego czasu otwierały się przed nami drzwi Białej Sali pałacu w Barzynie. Okiennice były zamknięte, w sali panował półmrok, pełne obietnic było migotanie choinki, choć świeczki jeszcze nie płonęły. „Mali” nie przychodzili wręczać prezentów, ale my, „Duzi”, mieliśmy za zadanie rozdzielać jabłka i orzechy i dlatego wolno było nam tu być (...).
W Białej Sali stały dwa długie stoły, przy każdym ustawiono drzewko bożonarodzeniowe. Na stołach, przy poszczególnych miejscach, leżały różne rzeczy, a na nich wypisywano wyraźnie, dużymi literami, nazwiska. Już z góry cieszyliśmy się, jaką radość sprawią innym prezenty i dokładaliśmy nasze przy odpowiednich miejscach (...) piękne, kolorowe wyroby tkackie zdjęte prosto z krosna, rękawiczki jednopalczaste, skarpety, szale i pierniki – tu właśnie było ich miejsce. Ale cóż to!? Tu, przy jednym z miejsc, pusty talerz. Na brzegu karteczka z nazwiskiem „August Schwarz”, a w talerzu jeszcze jeden papierek, na którym wyraźnie napisano: „Świntuch, co się upija, nie dostaje nic”.
To było straszne przeżycie dla nas dzieci. A więc naprawdę istniał ktoś, kogo wykluczono z bożonarodzeniowej radości. Napełniło nas poczucie sprawiedliwości, że oto słusznie grzesznik został osądzony i ukarany. Wiedzieliśmy dobrze, że nasz „pocztowy August”, jak go nazywaliśmy, zasłużył sobie na karę. Wielokrotnie upijał się w Pasłęku, skąd codziennie odbierał pocztę, a w końcu doszło nawet do tego, że po prostu przytroczył sobie do siodła butelkę z rozpuszczalnikiem. Koń kłusem niósł pijanego do domu, butelka stłukła się, a on w zamroczeniu nawet tego nie spostrzegł. Gdy dojechali na miejsce okazało się, że biedny koń miał poranioną łopatkę, a prawą przednią nogę pociętą prawie do kości. To było straszne. Już wtedy grożono Augustowi, że nie dostanie nic na święta. Ale, że groźba zostanie spełniona... Ta kara była dla naszych dziecięcych serc jak balsam. A jaki wstyd! Ale w jego przypadku kara przyniosła skutek. Jego matka bardzo płakała, całowała rodziców po rękach i mówiła, że powinni być surowi, bo przecież już jego ojciec chlał, no a jeśli i on stanie się taki sam, to co wtedy ona, biedna wdowa, pocznie? (...).
I na tym kończymy te wspomnienia, które w wydaniu książkowym obejmują kilkaset stron. Są interesujące, podobnie jak dzieje majątku szlacheckiego w Barzynie. Jego ostatnim właścicielem był Gerd von der Groben, znany w niektórych kręgach przedwojennej Polski, ponieważ interesował się i wspomagał hodowlę żubrów w Puszczy Białowieskiej, a ponadto był znanym hodowcą owiec rasy „Merynos”. Być może we wspomnianej wyżej Białej Sali znajdowała się cenna kolekcja obrazów, którą Gerd von der Groeben odziedziczył po bogatych przodkach swej matki z domu von Carstanjen, antykwariuszy mieszkających niegdyś w Bad Godesberg pod Bonn. Wśród tej kolekcji był najcenniejszy, ostatni „śmiejący” autoportret Rembrandta. Namalował on kilkadziesiąt autoportretów, przy czym „śmiejące” tylko dwa. Pierwszy pochodzi z tzw. lejdejskiego okresu jego twórczości (ok. 1620 r.) i znajduje się w Muzeum Królewskim w Amsterdamie.
Drugi z lat ok. 1665-68, który zdobił wnętrza pałacu w Barzynie, znajduje się obecnie w Wallraf-Richartz-Museum w Köln pod nr WRM 76. Można śmiało przypuszczać, że jego wartość jest dzisiaj taka, że w zupełności wystarczyła by na odbudowę, zrujnowanego doszczętnie w latach 90. ubiegłego stulecia, pałacu w Barzynie…
Lech Słodownik
Lech Słodownik
Źródło: Dziennik Elbląski
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez