Dzikie zwierzęta czują się tu jak w domu. Zobacz zdjęcia z ośrodka w Jelonkach

2018-02-04 17:24:03(ost. akt: 2018-02-04 17:38:47)

Autor zdjęcia: Marek Lewandowski

Ośrodka Okresowej Rehabilitacji Zwierząt w Jelonkach (gmina Rychliki) to miejsce niezwykłe. Tu puszczyki rezydują razem z myszołowami, a sarny przechadzają się wśród baranów. Tutaj dom znalazły warchlaki, którym myśliwi zastrzelili matkę, zadomowił się także lis, który przyjechał do nowego domu... pendolino.

Pomoc zwierzętom niesie od 2013 r. Pozostawione w swoim naturalnym środowisku nie mają szans na powrót do zdrowia i na przeżycie. Potrzebują fachowej pomocy oraz opieki w bezpiecznym miejscu. Dlatego ośrodek jest dla nich często ostatnią deską ratunku. Tym całym miejscem opiekuje się jedna osoba – Ania Kamińska.

Zwierzętami ośrodkowymi zajmuje się w zasadzie w swoim czasie wolnym, przed i po swojej pracy w schronisku w Elblągu.
— W ciągu pięciu lat przez ośrodek przewinęło się kilkaset zwierząt: w samym 2017 r. przyjęłam ich około 180. W tej chwili mam prawie 60 włochatych i pierzastych "podopiecznych" — opowiada Ania Kamińska.

Każde ze zwierząt trafiło do Jelonek z inną, tragiczną historią. Okaleczone przez los, ale głównie przez nieodpowiedzialnych ludzi. Jak pieśce, które są w Polsce hodowane z uwagi na swoje piękne, puszyste futra. Z takiej "futerkowej" fermy uciekł np. Włóczykij, który dzisiaj wiedzie spokojne życie w ośrodku.

— Cudem przeżył, uciekając spod noża podczas uboju. Z podobnej pseudo hodowli została także odebrana Tajga. Lisiczka miała złamaną w kilu miejscach łapę. Przebywała w bardzo małej klatce, stłoczona między innymi pieścami. Z kolei Aslan trafił do mnie z obwodnicy Trójmiasta, a Argos w Redzie został przywiązany do drzewa drutem. Lis miał odgryzione ucho i ogon — opowiada pani Ania.

Do ośrodka w Jelonkach przyjeżdżają zwierzęta z całej Polski: od dolnego Śląska po Pomorze. Przywożą ich ludzie, policja, pracownicy OTOZ: zdarzyło się, że rezydenci podróżowali sami.
— Tak było w przypadku liska, który przyjechał do mnie w kontenerku ...w pociągu pendolino. Konduktor przekazał mi go na dworcu w Malborku. Miałam minutę na jego odbiór. Kilka dni temu miałam w ciągu dnia trzy interwencje do saren, które ucierpiały w wypadkach, a o godz. 23 dzwoniła jeszcze policja z pytaniem, czy wezmę psa z wypadku spod Pasłęka — mówi.

W ciągu pięciu lat istnienia ośrodka Ania Kamińska napatrzyła się na mnóstwo takich tragedii. Szczególnie, że sprawcą wielu z nich - świadomie - pozostaje człowiek.
— Jola była krzyżówką świnki wietnamskiej, która z małego prosiątka przerodziła się w kilkudziesięciokilogramową świnkę. Była trzymana w małym mieszkaniu i „zalazła” za skórę domownikom. Jej właścicielka chciała się jej pozbyć: znalazłam jej dom na farmie agroturystycznej mojego znajomego — opowiada kobieta.
Takie przypadki niestety można mnożyć. Po ośrodku biegała także wiewiórka, którą ktoś zabrał do domu, a zwierzątko nauczyło się "ładnie pić kawę z filiżanki", kuna, która nie za bardzo polubiła się z domowym telewizorem i atakowała go, gdy tylko zobaczyła migające na ekranie obrazki, czy sarenka, która na gdańskiej Zaspie pomieszkiwała ze starszą panią przez... pół roku.

— Problem polega na tym, że dzikie zwierzęta szybko się socjalizują i oswajają. Ssaki są bardzo ciekawskie i w towarzystwie człowieka szybko nabierają śmiałości. Ale dzikie zwierzę zawsze takim pozostanie: pamiętam przypadek, gdy zadzwoniła pani, która powiedziała, że chce do ośrodka oddać lisa, którego trzymała w domu. Żaliła się, że zżarł jej kota. Mówiła „a przecież sypiali ze sobą od maleńkości na poduszce”. Dla mnie to kompletny brak rozsądku — opowiada Ania Kamińska.

Wielu podopiecznych ośrodka zostanie w nim na zawsze: norka amerykańska Doris, która hodowana była ze względu na swoją sierść z której robi się... sztuczne rzęsy, dzik Talarek, który trafił do ośrodka jako mały warchlak, koza Gloria, którą pijany właściciel chciał sprzedać za złotówkę, bezzębny jenot Filip Demolka, czy bielik Gniewko okaleczony w wypadku.

— Zoperowaliśmy go, ale nerwy w splocie barkowym były już tak uszkodzone, że trzeba mu było amputować kawałek skrzydła. Gniewko już nigdy nie poderwie się do lotu, ale mam nadzieję, że w ośrodku będzie wiódł spokojne życie — dodaje pani Ania. — Podobnie jak bocian Roland, który trafił do mnie kilka dni temu z ul. Brzeskiej w Elblągu. Moje liczne stadko bocianów szybko go zaakceptowało.
Ale w ośrodku w Jelonkach przebywają także zwierzęta, które po okresowej rehabilitacji, zostają wypuszczone na pola. Tak się np. dzieje w przypadku saren, które już wiosną zwietrzą wolność.

— Z tymi zwierzętami staram się przebywać jak najmniej po to, by nie przyzwyczajać ich do mojego zapachu. Wszystkie prace w ośrodku wykonuję sama: począwszy od interwencji, obrządku i karmieniu, skończywszy na opatrywaniu. A prowadzeniem strony internetowej i fejsbukowej ośrodka, adopcjami wirtualnymi oraz organizacją "bazarków", podczas których licytowane są fanty na rzecz ośrodka, zajmują się Iza Wierzbanowska z Warszawy i jej syn Rafał — mówi Ania Kamińska.

Najtrudniejsze przy prowadzeniu takiego ośrodka?
— To, że czasami nie udaje się uratować jakiegoś zwierzęcia. Tak było np. z sarną, która wpadła pod kosiarkę podczas sianokosów. Miała złamaną żuchwę, karmiliśmy ją przez sondę. Trzy tygodnie trwała walka o jej życie, w końcu sarenka zaczęła pić samodzielnie, a szczęka zaczynała się zrastać. I nagle pękł krwiak, którego zwierzę nabawiło się podczas wypadku. Dostała ataku padaczki i odeszła. Było życie, nie ma życia — odwraca głowę Ania.

Taka praca wymaga nie tylko miłości do zwierząt i poświęcenia ale także dużo siły.
— Chorym czy zdrowym, zimą czy latem trzeba przyjść na pole i oporządzić stado, nakarmić. Ostatnio podczas zmieniania opatrunku kopnęła mnie sarna. Ręka spuchła, myślałam, że pękła kość. Ale coś za coś. Jeśli uda się ulżyć cierpieniom lub uratować takie pokiereszowane życie, to jest tego warte — mówi z mocą pani Ania.

Aleksandra Szymańska
a.szymanska@dziennikelblaski.pl