Obezwładnieni strachem
2019-09-28 08:06:29(ost. akt: 2019-09-28 05:26:38)
19 września w Tetrze Aleksandra Sewruka odbyła się premiera sztuki Arthura Millera "Czarownice z Salem". Obejrzał ją i zrecenzował Ryszard Tomczyk.
Nie cieszy, ale jest faktem to, że "Czarownice z Salem" Arthura Millera znakomicie trafiają w klimat naszych czasów. I to zarówno w warstwie prezentującej stan wymiaru sprawiedliwości, czyli sądownictwa, poczynając od zideologizowania (nawet upolitycznienia) sędziów do ferowania wyroków zadowalających władze. Jak i w obrazie zbiorowości grzęznącej w mrokach świadomości, obezwładnionej strachem, poddającej się prowokacjom i uprzedmiotowionej. To przecież świat w znacznym stopniu nasz, naszego czasu i naszego śnienia, gdy na świat wychodzą czarownice i upiory, korzystające z banicji rozumu i mnożących się podziałów.
Rozpoznajemy w dramacie wszystkie podstawowe elementy odżywającego co jakiś czas średniowiecza. To rodzaj szczególnego tąpnięcia w życiu zbiorowości, które polega na niezachwianej, boskiej pewności, gdzie szatan, a gdzie Bóg, co jest dobrem, a co złem. No i na uzurpacji wyplewiania zła poprzez likwidowanie opętanych dla utrzymania uszczęśliwiającego ładu. I rodzaj pełnej grozy konfrontacji człowieczeństwa (dziewczęta zabawiające się w czarownice) z wyspekulowaną zbrodniczą machiną terroru, opartą na wierze w Boga i diabła. Skądinąd także na ludzkich aspiracjach do gorliwości („rąbali, rąbali i nic się nie bali – jak śpiewano w kabarecie Olgi Lipińskiej) – bo przecież obłąkanych uszczęśliwiaczy ludzkości, w tym fanatyków, mamy na pęczki.
Takimi spostrzeżeniami i refleksjami gra widowisko prezentowane obecnie na elbląskiej scenie. Cieszy wybór repertuarowy, sięgający do pozycji klasycznej, do moralitetu, który – jak trzeba – jątrzy, gryzie, pobudza do myślenia i nie pozostawia nikogo obojętnym.
Znajdujemy więc na scenie obraz rzeczywistości, która mimo siedemnastowiecznych kostiumów stanowiących jedyny sztafaż historyczny widowiska (pomysł Grety Subatavičiüté), tonie w ponadczasowości i sprzyja przywoływaniu uniwersaliów.
Takimi spostrzeżeniami i refleksjami gra widowisko prezentowane obecnie na elbląskiej scenie. Cieszy wybór repertuarowy, sięgający do pozycji klasycznej, do moralitetu, który – jak trzeba – jątrzy, gryzie, pobudza do myślenia i nie pozostawia nikogo obojętnym.
Znajdujemy więc na scenie obraz rzeczywistości, która mimo siedemnastowiecznych kostiumów stanowiących jedyny sztafaż historyczny widowiska (pomysł Grety Subatavičiüté), tonie w ponadczasowości i sprzyja przywoływaniu uniwersaliów.
W teatrze elbląskim opracowania sztuki podjął się Jan Buchwald, reżyser, który przed piętnastu laty rozpoczął pracę dyrektora w warszawskim Teatrze Powszechnym inscenizacją właśnie tej sztuki. Obecna prezentacja jest – jak zdradza reżyser – niemal przeniesieniem tamtej inscenizacji do Elbląga.
Nowa realizacja – jak mówi – jest w znacznym stopniu inspirowana tamtą inscenizacją. O czym świadczy też okoliczność, że rzecz – podobnie jak inscenizacja sprzed lat – nie jest na siłę uwspółcześniana czy aktualizowana politycznie, choć mogła kusić tego rodzaju pokusami czy pomysłami. Szczęśliwie, że tak się nie stało, że zdecydowano się na konwencję moralitetu, nie zaś sztukę polityczną. Wreszcie, że konsekwentnie w tej konwencji rzecz utrzymano, dyscyplinując zespół i harmonizując warstwy spektaklu.
Jedność wyrazu całość zawdzięcza również wzmiankowanej kostiumerii dominacja czerni i bieli – prawdopodobnie charakterystyczna dla moralitetu, gdzie toczy się walka o sposób rozróżniania dobra i zła. Poza tym scena (wyjąwszy doraźnie wykorzystywany stół i krzesła) jest pusta, co pozwala skupić uwagę na dialogu, którego ekspresja – co logiczne – osiąga najwyższy diapazon w sekwencjach posiedzenia sądu i ferowania wyroków.
Jedność wyrazu całość zawdzięcza również wzmiankowanej kostiumerii dominacja czerni i bieli – prawdopodobnie charakterystyczna dla moralitetu, gdzie toczy się walka o sposób rozróżniania dobra i zła. Poza tym scena (wyjąwszy doraźnie wykorzystywany stół i krzesła) jest pusta, co pozwala skupić uwagę na dialogu, którego ekspresja – co logiczne – osiąga najwyższy diapazon w sekwencjach posiedzenia sądu i ferowania wyroków.
Tyleż nastrojowa, co pełna symboliki jest scenografia Wojciecha Stefaniaka. Stanowi ją konsekwentnie mroczne, czarne okotarowanie sceny oraz zaproponowanie jako tła przez całą szerokość biegnącej czarnej ściany czy ścianopłotu z czarnych deszczułek z otwieranymi w razie potrzeby drzwiami.
To zarówno jedyny wielofunkcyjny element uproszczonej architektury, jak i symbol świata, więc podziału na świat ludzi tkwiących w przesądach, porażonych obłędem i strachem, poddanych obowiązującej wierze w duchy, diabły i czarownice. I odgrodzony tą koszmarną ścianą mroczny, tajemny i niepojęty świat „sprawiedliwości”, ściśle zaś prawa, którego monopol dzierży przybywający stamtąd zastępca gubernatora Danforth (świetne wykonanie Dariusza Siastacza) z towarzyszącymi mu fanatykami prawa i wiary.
Znaczącym elementem spektaklu jest tym razem znakomita praca reflektorów. Światło, wydobywając z mroku postaci i wspierające akcenty (opracowanie Pawła Dobrzyckiego), tym razem pełni szczególną rolę w organizacji widowiska. Podobnie jak pełna ekspresji, choć wolna od przesadnej natarczywości muzyka Jerzego Satanowskiego. Organizację ruchu współtworzy wyprowadzony z proscenium na widownię specjalny podest pozwalający na zintensyfikowanie ruchu oraz częściowe zniwelowanie przestrzeni między sceną a widownią, jak i mocniejsze, energiczniejsze wyakcentowywanie sensu niektórych partii tekstu. Na pierwszym planie krzyżują się temperamenty, racje i emocje opętanych strachem i oscylujących między rzeczywistością a fikcją dziewcząt, omamionych urojeniami, zabawiających się w czarownice i rozhisteryzowanych.
Ogromną rolę w spektaklu odgrywa tym razem ruch sceniczny (opracowanie Jarosław Staniek ) z baletowymi sekwencjami „nawiedzeń”. Wraz ze scenami opętania ruch ten został opracowany z wysokim profesjonalizmem i siłą wyrazu w pełni uzasadniającą poruszenie mieszkańców Salem. Tu też rozgrywa się dramat zaangażowanego w sprawę małżeństwa – Johna Proctora i jego żony Elizabeth (Piotr Szejn i Marta Masłowska), jak i ujawniają się pozadoktrynalne, psychologiczne motywy konfliktu, który doprowadzi do śmierci obojga.
Rzecz toczy się jakby naturalnie, bez angażowania szczególnych chwytów wzmagających ekspresję. I tak choćby ze względu na szczególny charakter sprawy i grozę triumfującego obłędu sam tekst porządnie targa emocjami widzów. Temperaturę utrzymuje stylistyka lakoniczności, nie zaś bogactwo efektów, co świadczy o dobrym guście realizatorów spektaklu.
Słowem, widowisko w warstwie myślowej, jak i w kształcie stylistycznym należy do trwalszych osiągnięć elbląskiej sceny. Należy też do repertuaru sztuk budzicielskich, frasobliwych, odsłaniających psychologiczne źródła zła, mechanizmy odżywające w okresach, gdy rozum śpi. Dzięki wykonawcom rzecz toczy się w dobrym tempie zaś poziom prezentacji jest wyrównany. Miejscami, co dotyczy figur silniej zindywidualizowanych, pobrzmiewa ekspresją, która ujarzmia widownię.
Do aktorów najsilniej uobecniających obłęd doktryny średniowiecznej wspieranej młotem bezwzględnego prawa należy wzmiankowany już odtwórca zastępcy gubernatora, który – już to recytując sobie pod nosem zawiłości mechanizmu prawnego, już to grzmiący z podestu do publiczności – przeraża, przywołuje autentyczne, znane nam figury prokuratorów przemawiających przeciwko „wrogom ludu”. Prawdopodobnie stanowi także ostrzeżenie.
Postać Pastora Johna Hale z powodzeniem prowadzi zawsze ruchliwy i pełen swobody Artur Hauke i tym razem dysponujący zręcznością w budowaniu figur niejednoznacznych, ale złożonych z wielu materii. To znaczy nie zatracił możliwości zbudowania jednostki po prostu ludzkiej, tyleż podporządkowującej się władzy, co i argumentującej na rzecz człowieczeństwa. Reszta wykonawców tworzy zbiorowość zniewolonych, zastraszonych i przerażonych.
Nie brak tu doświadczonych aktorów jak Maria Makowska-Franceson, znakomita w roli Rebeki Nurse, starej kobiety, świadomej absurdalności ładu, który nie znosi niewiary w szatana. Z ról, które jakoś utrwalają mi się w pamięci, wymieniłbym jeszcze Elizabeth Proctor Marty Masłowskiej z nieruchomą maską twarzy bez reszty zdeterminowanej. Również Mariusza Michalskiego jako Gilesa Coreya, jak i Magdalenę Bocianowską w roli Abigail.
Technicznie nie zawodzi również odtwórca znaczącej w spektaklu roli Johna Proctora – Piotr Szejn. Nie mogę się jednak oprzeć odczuciu, że nie dysponuje on osobowością na tyle doświadczoną i silną, by sprostać figurze tak skomplikowanej, jak ów wieśniak nieumiejący się znaleźć wśród sprzeczności, by uwyraźnić motywy dokonujących się w nim przemian i wyjść w tym poza granice zwyczajnej poprawności.
Ryszard Tomczyk
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez