Głowa pełna pomysłów

2019-11-10 10:00:00(ost. akt: 2019-11-07 11:52:10)

Autor zdjęcia: Marek Lewandowski

Ewa Obrycka-Błaut od niedawna przejęła fundację Końskie Zdrowie i pełni funkcję pełnomocnika zarządu. Funkcję tę przejęła po swoim tacie, który fundacją zajmował się od lat 90-tych. Historia zatoczyła koło i pani Ewa stanęła w tym samym miejscu i w podobnym wieku co jej tata przed laty.
- Jak to wszystko się zaczęło?
- Tata z innymi fundatorami był założycielem fundacji Końskie Zdrowie. To były lata 90., była to jedna z pierwszych takich organizacji. My mamy już 27 lat. Ja wtedy miałam około 10 lat jak ojciec zaczynał. Byliśmy też pierwszą organizacją, która zajęła się hipoterapią w Polsce. Kiedyś nie było tak łatwo dotrzeć do różnych informacji, nie było też tak łatwo się promować. Pamiętam radość ojca z każdego nowego konia, bo to nie był taki handel jak teraz, kiedy właściwie na każdym serwisie można kupić konia jakiego się chce.

- Jak wyglądały początki fundacji?
- Ten teren to był i jest nadal teren miejski. Wcześniej była tu tuczarnia zakładów mięsnych, czyli cała infrastruktura jest dostosowana do hodowli trzody chlewnej. Obecna stajnia jest dość niska, bo wcześniej miała inne zastosowanie. Takich chlewni, która teraz jest stajnią, były trzy. Była też stodoła, która niedawno się zawaliła. Wtedy nie było jeszcze żadnych nasadzeń. Dzięki mozolnej pracy mamy parkur pięknie obsadzony żywopłotem. Pamiętam, że jako dziecko to my pieliliśmy ten żywopłot, on był wtedy jeszcze malutki. Dzięki temu teraz mamy piękny parkur, mamy fajne podłoże, pięknie obsadzony i jakościowo też jest fajny.

- Jak wyglądało Pani dzieciństwo w stadninie?
- My tu jako dzieci spędzaliśmy cały wolny czas. Mieszkaliśmy na Zawadzie i kursowaliśmy tylko tramwajami w tą i z powrotem. Tu była zresztą taka banda naszych rówieśników. Mocno trzymaliśmy się razem. Ile tu przygód przeżyliśmy z końmi, bez koni, wokół koni, na jabłonkach, na sianie, na wszystkim, co było dostępne. Mieliśmy taką wolność. I oni wszyscy praktycznie, po dziś dzień, są związani z końmi.

- Jak wspomina Pani te początki z końmi?
- Ja byłam z tych przestraszonych dzieci. To mój brat był sportowcem, on startował w zawodach. Ja na początku byłam bardziej ostrożna. Jako dziecko miałam wypadek, spadłam z konia w pokrzywy i trauma z tego zdarzenia została mi jeszcze dobre pięć lat. Przez ten czas w ogóle do konia nie podchodziłam. Aż poznałam Rudą. To była moja pierwsza miłość. Ruda była kasztanką, bardzo spokojna, rekreacyjna, była wyrozumiała, ja się jej nie bałam, jeździłam na niej po parkurze.

- Czy pamięta Pani takiego konia, który był najbliższy Pani sercu?
- Miałam kilka bliskich memu sercu koni. Miałam taki notesik i w nim zapisywałam sobie każdego konika, jak z niego spadłam, czy byłam w terenie i takie tam. Jeden był mi szczególnie bliski, miał na imię Wezyr. Był skarogniady. On był dla mnie wyjątkowy, bo był jednym z młodszych koni, ja go układałam od początku. On był bardzo wesoły, piękny, dosyć niski. Ja na jeździe z nim potrafiłam i pięć razy spaść, ale mi to nie przeszkadzało. Związana z nim byłam bardzo.

- Teraz to Pani sprawuje tu rządy?
- W tej chwili historia zatoczyła koło. Jestem w podobnym wieku, kiedy tata zakładał tą działalność. Fundacja, to przede wszystkim organizacja pozarządowa, ja jestem pełnomocnikiem zarządu, jesteśmy w trakcie formalnych reorganizacji. To nie jest prywatny folwark. My dzierżawimy teren od miasta, musimy spełniać konkretne warunki, żeby mieć tą dzierżawę. Mój dziadek był ułanem, tata z wujkami był członkiem elbląskiego klubu jeździeckiego, więc mam to we krwi. Prawie po 15 latach pracy zawodowej w biurze dojrzałam do decyzji, żeby zająć się fundacją. Chociaż moją decyzję przyspieszyły wypadki zdrowotne taty. Już nie było czasu, żeby się zastanawiać czy ja się do tego nadaję, czy nie, czy tego chcę czy nie. Poszłam za ciosem po prostu. Zawsze byłam blisko stajni. W dzisiejszych czasach bardziej istotne jest wymyślenie fajnych działań i pozyskanie na to środków. Chcę kontynuować pracę ojca. Ostatnie lata nie były barwne, ale wchodzi tu nowa krew.

- Pracujecie w fundacji też na kucykach, które wielkością są lepsze dla dzieci. Jakie to są konie?
- Kucyki są uparte, trudne i sprytne. Ale to też w dużej mierze ich zła sława. One są mniejsze, zauważą każdą dziurę w płocie i z niej skorzystają, żeby uciec. Wszystko zależy od obejścia, charakteru, moje kuce są bardzo przyzwyczajone do dzieci. Dzięki temu, że te konie są mniejsze, to proporcja wielkości kucyka i dziecka ze sobą po prostu grają. To, czego dziecko nauczy się na kucyku, ułatwia mu później opanowanie większego konia.

- Porozmawiajmy o hipoterapii. Jak praca z końmi pomaga chorym dzieciom?
- Konie bardzo pomagają chorym dzieciom. W tej chwili mamy pełen wachlarz różnych schorzeń. W czasach, kiedy ojciec zaczynał, hipoterapia była tylko dla dzieci mocno upośledzonych ruchowo i psychofizycznie. Dużo pracy wówczas trzeba było w to włożyć. Dzieci pokonywały przede wszystkim strach wejścia na konia. A później następowała praca mięśni, rozluźnienie, stymulowanie ośrodków ruchu bioder, czy kręgosłupa, to robi terapeuta bezpośrednio z pacjentem. Były takie przypadki, że po przepracowanym turnusie dzieci znacząco na przykład się prostowały. Były znaczące poprawy usprawniające te dzieci. Hipoterapia, to to, na co stawiam na dzień dzisiejszy. Mam na to kilka różnych pomysłów. Teraz zresztą hipoterapia jest trochę szerzej pojmowana niż kiedyś. Zwiększył się wachlarz różnych schorzeń u dzieci, na przykład jest grupa dzieci autystycznych, które mogą pracować z końmi. Trzeba na przykład popracować nad ich skupieniem. Wchodzimy teraz też w zaburzenia relacji międzyludzkich. Są na przykład szkolenia, które polegają na pracy z koniem w ręku i na analizie tego jak on się zachowuje, jak stado się zachowuje, namawiamy do współpracy i przekładanie tego na własne życie, na relacje z rówieśnikami, czy z rodzeństwem. Pomysłów jest mnóstwo na rozwinięcie tej fundacji.


Karolina Król