Bo testy wam nie przysługują

2020-04-10 21:00:00(ost. akt: 2020-04-13 13:29:30)
zdjęcie ilustracyjne

zdjęcie ilustracyjne

Autor zdjęcia: pixabay

Bartosz od 15 lat mieszka w Anglii. Rok temu dołączyła do niego Edyta. Dziś oboje są zdrowi, ale podejrzewają, że zarazili się koronawirusem. Mężczyzna opowiada, jak do tego doszło i wspomina reakcję brytyjskiej służby zdrowia.
Cała ta sytuacja z koronawirusem w naszej rodzinie zaczęła się od mojej teściowej, która była u nas w styczniu. Najprawdopodobniej zaraziła się na lotnisku w Birmingham, wracając do Polski — zaczyna Bartosz. — Kiedy była już w domu, dostała intensywnego kaszlu i duszności. Zgłosiła się z tym do lekarza, ale przez brak gorączki nie została skierowana na badania. Przez około dwa miesiące miała kaszel, który utrudniał jej oddychanie. Nie pomagał jej żaden antybiotyk. W lutym odwiedziła nas ponownie i wtedy zaraziła moją partnerkę. Edyta miała identyczne objawy przez ponad miesiąc. Była bardzo osłabiona, miała kaszel, wymioty, duszności. Nie miała jednak gorączki. Po mniej więcej dwóch tygodniach objawy pojawiły się też u mnie. Ciągle byłem zmęczony, miałem suchy kaszel, biegunkę i wysoką gorączkę. Trwało to około dwóch tygodni — wspomina Bartosz.

Zaniepokojeni, zgodnie z zasadami panującymi w Wielkiej Brytanii, zadzwonili na numer 111 — infolinię dedykowaną osobom podejrzewającym u siebie zarażenie koronawirusem.

— Ponieważ w tamtym czasie, kiedy objawy wystąpiły u Edyty, byliśmy w Polsce i wracaliśmy autem do domu, to na początku stwierdzono, że nam testy nie przysługują, bo Polska nie jest na ich liście państw ryzykownych. Co innego, gdybyśmy wrócili z Chin czy Włoch. Skierowano nas do naszego lekarza rodzinnego. Wydało nam się to absurdalne, bo jeżeli podejrzewamy, że jesteśmy zarażeni, to nie powinniśmy wychodzić z domu — zauważa mężczyzna.

— Dodatkowo w tamtym czasie przychodnie były już zamknięte, skontaktowaliśmy się więc z doktorem telefonicznie. Lekarz kategorycznie zakazał przychodzić nam do przychodni, odesłał nas na infolinię 111. Ponowne połączenie zajęło nam pół dnia. Chcieliśmy już zrezygnować, ale uważaliśmy, że naszym obowiązkiem jest poinformowanie wszystkich, z którymi mieliśmy kontakt, o ewentualnym pozytywnym wyniku testu — podkreśla.

Kiedy wreszcie Bartoszowi i Edycie udało się skontaktować z numerem 111, dowiedzieli się, że zostanie do nich wysłana karetka, która pojawi się u nich w ciągu 48 godzin, żeby wykonać testy.

— Czekaliśmy zniecierpliwieni, ale… karetka nie przyjechała. W internecie można już było przeczytać oficjalne powiadomienia, że National Health Service już nie przeprowadza testów i można je zrobić samemu, ale za niemałą sumę. Tak więc zostaliśmy z tym sami. Zrobiliśmy sobie kwarantannę. Na szczęście mogliśmy liczyć na przyjaciół, którzy zostawiali nam zakupy pod bramą. Objawy ustąpiły— opowiada.

Czy był strach?

— Był. Byliśmy pewni, że my z tego wyjdziemy, ale baliśmy się o naszych bliskich, którzy przez wiek byli w grupie ryzyka — przyznaje Bartosz. — Byliśmy na kwarantannie domowej, przebywaliśmy razem. Sami na własną rękę zaczęliśmy się leczyć. Mieliśmy w domu antybiotyki i leki na zbicie gorączki. Pomagały, ale na krótko. Po kilku dniach stosowania antybiotyku była poprawa, ale później wszystko wracało. Po kwarantannie nikt się z nami nie skontaktował, nawet nasz lekarz rodzinny. Nikt nie sprawdził, co się z nami dzieje, czy w ogóle przeżyliśmy. Nasi bliscy bardzo nas wspierali. Mieliśmy codzienne telefony od mojego ojca i teściowej. Sprawdzali, jak się czujemy, czy czegoś nie potrzebujemy.

Jak obecnie wygląda codzienność w Wielkiej Brytanii?

— Jak w większości krajów, tak i tutaj przyszło nam żyć w trudnych czasach. My mamy firmę i staramy się zmienić trochę profil działalności, żeby dostosować się do obecnych warunków. Staramy się jakoś sobie radzić. Część naszych znajomych straciła pracę. Z Brytyjczykami jest tak, że, jak powiesz im, żeby wyszli na zewnątrz, to będą siedzieć w domu, a jak teraz rząd każe im siedzieć w domu, to oni chętniej spędzają czas na zewnątrz — zauważa Bartosz.

I dodaje: — Jest oczywiście mniej ludzi na ulicach, ale jednak więcej niż powinno. W sklepach spożywczych panują podobne zasady jak w Polsce, czyli maksymalnie kilka osób w sklepie. Są bardzo duże kolejki, więc my zaczęliśmy korzystać tylko ze sklepów lokalnych. W marketach brakuje papieru toaletowego i czasem mięsa, ale trzeba wiedzieć, gdzie szukać, żeby znaleźć.


Kamila Kornacka


Czytaj e-wydanie
Dziennik Elbląski zawsze pod ręką w Twoim smartfonie, tablecie i komputerze

Kliknij w załączony PDF lub wejdź na stronę >>>kupgazete.pl