Łukasz Mackiewicz i 497 błędów [ROZMOWA]

2022-08-14 18:01:37(ost. akt: 2022-08-14 09:10:24)

Autor zdjęcia: Freepik

Zależało mi na wydaniu książki samemu po to, by mieć pełną kontrolę nad procesem wydawniczym – a przede wszystkim, żeby książka była w stałej sprzedaży – podkreśla elblążanin Łukasz Mackiewicz, który prowadzi firmę korektorską i wydał książkę „497 błędów” metodą self-publishingu.
ROZMOWA

– Zacznę od podstawowego pytania: czym się różni redakcja od korekty tekstu? Te dwa pojęcia są często ze sobą mylone…
– Tak, to prawda, nawet w samej branży wydawniczej czy korektorskiej panuje pewne zamieszanie. Firmy niekiedy różnicują zakres tych usług – twierdzą, że redakcja to jest ta bardziej kompleksowa praca nad tekstem, a korekta wiąże się już tylko z poprawą elementarnych błędów. Natomiast ja w swojej firmie, podobnie jak wydawcy, podchodzę do tego w ten sposób, że redakcja i korekta oznaczają po prostu kolejność czytań tekstu. Redakcja jest zawsze pierwszym czytaniem, czyli pracą na tekście autorskim, a korekta obejmuje kolejne lektury. Gdy tekst zostanie zredagowany, trafia do składu, czyli zostaje przygotowany przez grafika do druku, i właśnie na pliku po składzie wykonuje się korekty. Korekta często zawiera mniej poprawek, zwykle dotyczą one błędów interpunkcyjnych, literówek, czasem błędów składu.

Natomiast nie jest prawdą to, że korekta nie pozwala na poprawę błędów logicznych czy merytorycznych, bo jeśli jakiś rażący błąd zostanie przeoczony na wcześniejszych etapach pracy nad tekstem, to korektor ma prawo zwrócić na to uwagę. Jeśli, dajmy na to, w tekście pojawi się o informacja o wybuchu drugiej wojny światowej w 1938 r., to korektor ma wręcz obowiązek poprawić ten błąd. Oczywiście zakres takich poprawek obejmuje tylko wiedzę ogólną, nie można wymagać od korektora tego, by wychwycił wszystkie tego typu pomyłki – koniec końców to autor odpowiada za to, co napisał. Czasem, w przypadku wysoce specjalistycznych tekstów, zleca się redakcję merytoryczną – wykonują ją osoby będące ekspertami w danej dziedzinie wiedzy i to właśnie ich zadaniem jest wyłapanie błędów merytorycznych. Podsumowując, zakres redakcji i korekty jest moim zdaniem podobny, natomiast rzeczywiście korekta, z tego względu, że stanowi już kolejną lekturę tekstu, przeważnie zawiera znacznie mniej poprawek.

– Jakie błędy językowe sprawiają Polakom największe trudności?
– Nie znam badań na ten temat, mogę wypowiadać się tylko ze swojej praktyki. Na pewno w większości tekstów poprawy wymaga interpunkcja – czasem tych błędów jest mniej, czasem więcej. Niekiedy trzeba dostawiać przecinki, innym razem – dotyczy to zwłaszcza długich, rozbudowanych zdań – autorzy wstawiają przecinki niepotrzebnie. Błędy ortograficzne też się zdarzają, chociaż od wielu już lat pomocą służą nam edytory tekstu. Programy do sprawdzania pisowni są wbudowane również w przeglądarki internetowe, więc błędów ortograficznych jest coraz mniej. Warto jednak pamiętać, że nie zawsze komputer jest w stanie wskazać prawidłową pisownię. Za przykład mogą posłużyć gerundia – czyli rzeczowniki pochodzące od czasowników (takie jak np. „niedotrzymywanie”) – które należy pisać łącznie. Błędy, których programy do sprawdzania pisowni nie są w stanie rozpoznać, zdarzają się więc częściej. Inne pomyłki, np. składniowe, fleksyjne czy leksykalne, zdarzają się z różną częstotliwością. Myślę, że najwięcej jest błędów interpunkcyjnych.

– Swoją publikację „497 błędów” wydał pan metodą self-publishingu. Jak wygląda praca nad taką książką? Jak przebiegał proces wydawniczy?
– Proces wydawniczy wyglądał standardowo, tak jak w przypadku książek publikowanych przez tradycyjne wydawnictwa. Zależało mi jednak na wydaniu książki samemu po to, by mieć pełną kontrolę nad procesem wydawniczym – a przede wszystkim po to, by książka była w stałej sprzedaży. W przypadku współpracy z wydawcą autor nie ma pewności, jak długo książka będzie dostępna w księgarniach. Jeśli zbierze dobre recenzje i szybko się wyprzeda, to jest szansa na to, że wydawca zdecyduje się na dodruk lub kolejne wydania. Natomiast jeśli książka nie przyjmie się na rynku, autor musi liczyć się z tym, że książka będzie dostępna tylko przez jakiś czas w księgarniach. Po wyprzedaniu nakładu autor nie zdoła już dotrzeć ze swoją książką do kolejnych czytelników.

Stała sprzedaż była więc pierwszym argumentem za tym, żeby postawić na self-publishing. Udało się to osiągnąć – książka jest od 3 lat na rynku, można ją kupić na stronie poświęconej książce (497bledow.pl – przyp. red.). Z chwilą gdy kończy się nakład, zamawiam dodruk – obecnie w sprzedaży jest już czwarty nakład. Z perspektywy czasu cieszę się, że podjąłem decyzję o self-publishingu.

Natomiast sam proces wydawniczy niczym się nie różnił od procesu wydania książki przez tradycyjne wydawnictwo. Książkę zredagowała jedna z moich współpracowniczek, kolejny etap to skład tekstu – udało mi się nawiązać współpracę ze świetną graficzką, która zaprojektowała okładkę, jak również zajęła się przygotowaniem książki do druku. Byłem bardzo zadowolony z efektów jej pracy. Potem, znowu w ramach mojej firmy, wykonaliśmy ostatnią korektę.

Główna różnica między self-publishingiem a tradycyjnym modelem wydawniczym dotyczy dystrybucji. „497 błędów” jest dostępne tylko przez internet, ponieważ nie nawiązałem współpracy z księgarniami. To dość trudne w przypadku self-publishingu – nie będąc wydawcą, niełatwo zapewnić dostępność książki w księgarniach w całej Polsce.

Główna różnica między self-publishingiem a tradycyjnym modelem wydawniczym dotyczy dystrybucji. „497 błędów” jest dostępne tylko przez internet – podkreśla Łukasz Mackiewicz
Fot. Łukasz Mackiewicz
Główna różnica między self-publishingiem a tradycyjnym modelem wydawniczym dotyczy dystrybucji. „497 błędów” jest dostępne tylko przez internet – podkreśla Łukasz Mackiewicz


– Podkreśla pan w swojej książce, że błąd błędowi jest nierówny – czym innym jest w mowie potocznej, a czym innym w oficjalnej. Na co należy zwracać szczególną uwagę przy odróżnianiu, co jest błędem, a co nie?
– Żeby stwierdzić, co jest błędem, a co nie, najlepiej to sprawdzić czy to w poradnikach językowych, czy w słownikach. Natomiast rozróżnienie, o którym pani wspomniała, dotyczy tak zwanej dwupoziomowej normy językowej. Jeszcze nie tak dawno temu dana forma językowa była oceniana albo jako błędna, albo jako poprawna. Aby złagodzić tak kategoryczne osądy, z końcem ubiegłego stulecia wprowadzono rozróżnienie na dwie normy: oficjalną i potoczną. Innymi słowy, w języku, którym posługujemy się w codziennych rozmowach, można pozwolić sobie na większą swobodę. Formy, które dzisiaj są akceptowalne w mowie, jak np. mówienie „tą książkę” zamiast „tę książkę” albo „wyrwać zęba” zamiast „wyrwać ząb”, dawniej uznawano za błędy językowe. Oczywiście nadal lepiej tych form unikać w tekście, ale w mowie można po nie sięgać. Myślę, że wprowadzenie różnych norm to był krok w dobrym kierunku, ponieważ w codziennych rozmowach o wiele trudniej uniknąć błędów. Sam dość szybko mówię i często się mylę lub gubię wątek – a wtedy łatwiej o potknięcia językowe. Myślę, że warto mieć dużo więcej wyrozumiałości wobec błędów popełnianych w mowie.

– Jestem tego samego zdania, gdyż ciężko zauważyć błędy w mowie samemu. W pana książce jeszcze wybrzmiało stwierdzenie, szczególnie w jednym rozdziale, żeby nie oceniać ludzi pod kątem języka, jakiego używają. Uważam, że poruszył pan tu ważny temat.
– Zgadza się, to dość ważna kwestia. Swego czasu zobaczyłem w mediach społecznościowych post Michała Rusinka, który stwierdził, że przestaje odpowiadać na listy zaczynające się od słowa „witam”. Z premedytacją sięgnąłem po ten post jako punkt wyjścia do dyskusji na temat oceniania ludzi przez pryzmat tego, jak mówią czy piszą. Moim zdaniem to, że ktoś popełni błąd, np. przywita się w „niewłaściwy” sposób – zwłaszcza jeśli ta osoba nie była świadoma pomyłki – nie stanowi żadnej podstawy do tego, żeby oceniać tę osobę. Może to brzmieć paradoksalnie w ustach kogoś, kto zajmuje się poprawnością językową i napisał książkę o błędach, ale właśnie to chcę podkreślić: błędy językowe nie stanowią żadnego kryterium, według którego możemy oceniać ludzi.

Dodam jeszcze, że bardzo mało jest błędów, które wynikają z odgórnych ustaleń językoznawców. W gruncie rzeczy są tylko trzy kategorie takich błędów: błędy interpunkcyjne, po drugie – błędy ortograficzne dotyczące pisowni łącznej i rozłącznej: „nie” z czasownikami piszemy osobno, np. „nie palić”, ale już „niepalenie” zapiszemy łącznie, i – po trzecie – błędy związane z pisownią wielkimi i małymi literami. Cała reszta pomyłek językowych, czyli zdecydowana większość, wynika z rozmaitych procesów historycznych. Błędów jest tak dużo, bo język sam w sobie jest skomplikowany, w końcu polszczyzna rozwija się od wielu wieków. Zresztą nie zawsze jesteśmy świadomi tego, że sięgamy po formy niepoprawne. I mnie się to zdarza, i językoznawcom również – jednym częściej, innym rzadziej. Każdy z nas popełnia błędy – zresztą nie tylko błędy językowe! – bo jesteśmy tylko ludźmi.

– Skoro wspomniał pan o tym, że język się zmienia, to trzeba powiedzieć, że współczesny język też jest zupełnie różny od tego, który był używany choćby 50 lat temu, wchodzą różne nowe zapożyczenia i wyrazy używane chociażby w mowie młodzieżowej. W jakim stopniu przy redakcji książek te zmiany językowe są uwzględniane? Jak wygląda redakcja książek, w których przeważa taki „współczesny” język polski?
– To, że polszczyzna się zmienia, stanowi naturalny proces, dotyczy to wszystkich języków, nie tylko naszego. Z narzekaniami na język jest trochę jak z dyskusjami na temat młodzieży. Kiedyś to młodzi ludzie byli inni, a teraz – szkoda słów… Podobnie dyskusja na temat tego, że polszczyzna się degeneruje, toczy się od lat, a właściwie od kilku wieków. Kiedyś twierdzono, że polszczyzna zbytnio ulega wpływom łaciny, potem – francuskiego, w ostatnich dziesięcioleciach to angielski podobno zbyt mocno oddziałuje na język polski. W istocie proces zapożyczania słów z innych języków nie jest zły sam w sobie. Im więcej mamy zapożyczeń, tym łatwiej porozumieć się z obcokrajowcami. Przykładowo mówimy „komputer”, bo to zapożyczenie z angielskiego, podobnie to słowo brzmi w innych językach. Takie słowa, które brzmią podobnie w wielu językach, nazywamy internacjonalizmami, a ich wielką zaletą jest to, że ułatwiają nam porozumiewanie się. Dopóki więc przyswajanie obcych słów odbywa się naturalnie, nikt nie ma do nich zastrzeżeń i brakuje lepszych polskich odpowiedników, to nie ma nic złego w tym, że zapożyczenia przyjmują się w języku na stałe.

Niepotrzebne są natomiast pewne maniery językowe. Skoro w polszczyźnie mamy „bramkarza”, to nie trzeba mówić na niego „goalkeeper”, a „spalony” nie musi być „offside’em”. Jeśli sięganie po zapożyczenia nie jest uzasadnione, bo istnieje utrwalone od dawna w polszczyźnie rodzime słowo, to redaktorzy w trakcie pracy nad książką zwracają na to uwagę. Trzeba jednak przyznać, że autorzy na ogół posługują się trochę lepszą polszczyzną – lub raczej: są świadomi pewnych procesów językowych – więc nie sięgają po zapożyczenia tylko dlatego, że ładnie brzmią. W pracy nad książką nie zdarza się zbyt często, by trzeba było wyperswadować autorowi, że posługuje się niewłaściwym słownictwem.

– A ma pan w planach jeszcze jakąś książkę? Czy to będzie wznowienie obecnej, czy zupełnie nowa publikacja?
– „497 błędów” będzie miało kolejne wydania. Redagując teksty, ciągle wyłapuję błędy, o których nie wspomniałem w książce. Chciałbym ją poszerzyć o sto błędów w kolejnym wydaniu i jeszcze o sto – w trzecim wydaniu. Wiąże się to głównie z tym, że na okładce książki jest mój syn, a ponieważ zostałem jeszcze dwukrotnie ojcem, to również córkom coś się należy (śmiech). Gdy pisałem książkę, planowałem tylko dwa wydania. Dziś wiem, że muszą być trzy – ale to plan na dalszą przyszłość. Na razie trudno mi powiedzieć, kiedy pojawią się drugie i trzecie wydanie.

Obecnie jestem w trakcie pisania nowej książki, to będzie poradnik poświęcony pracy redaktora i korektora. Pisanie idzie mi powoli, więc nie mogę podać jeszcze żadnej daty publikacji. Książka pojawi się w sprzedaży prawdopodobnie przed kolejnymi wydaniami „497 błędów”, ale trudno mi podać więcej konkretów – mogę tylko zaznaczyć, że książka powstaje i prędzej czy później ujrzy światło dzienne.

Rozmawiała Agata Tupaj