Irmina Piątek: Najlepszym lekarstwem jest rodzina

2022-12-18 18:49:47(ost. akt: 2022-12-18 10:51:08)

Autor zdjęcia: archiwum prywatne

Pisarka? To słowo wydaje mi się dość obszerne — mówi Irmina Piątek, która wydała debiutancką książkę i już szykuje następną. Pisze o trudnych przeżyciach dziewczyny na emigracji. — Najcenniejszym lekarstwem mojej bohaterki stała się rodzina — dodaje.
— Swoją debiutancką książkę wydała pani kilka miesięcy temu?
— Owszem. I nie spoczęłam na laurach, to pierwsza książka, ale nie ostatnia.

— O czym jest „Najcenniejszy lek”?
— Jest to tematyka obyczajowa. Wcieliłam się w rolę bohaterki, wymyślonej przeze mnie od początku do końca. Nie ma w niej wątków autobiograficznych. Lekkie, delikatne nawiązania do mojego życia osobistego, do moich doświadczeń, które się pojawiają w tej książce, są tak bardzo ogólne, że naprawdę nie ma co się doszukiwać opisu mojego prywatnego życia. Często się mnie o to pyta, więc zapewniam: wszystko jest zmyślone (śmieje się). Tytułowy najcenniejszy lek to wcale nie krew, jak niektórzy myślą. Najcenniejszym lekarstwem mojej bohaterki stała się rodzina. Aż do pewnego momentu nie sądziła, że może ona tyle wnieść w jej życie i tyle dla niej zrobić. Połączyła też pewne fakty, ale to już za bardzo wiąże się z fabułą i nie chcę więcej opowiadać na ten temat.
Ale to właśnie dlatego przyszedł mi do głowy ten tytuł książki. Uważam, że do tej historii pasuje doskonale. Moja bohaterka ma na imię Mania. To młoda dziewczyna. W wieku nastu lat wyemigrowała za granicę, mieszka w Anglii. I to tam przeżywa różne perypetie, które wiążą się z jej przeszłością, przyszłością i teraźniejszością.
Okazuje się, że te wszystkie wydarzenia to dla niej motor napędowy i wielka mobilizacja, by podnieść się po każdym potknięciu. U niej głównym problemem była depresja. Niestety, depresja to choroba XXI-wieku. Mogę jedynie zdradzić, że Mania wyszła z tego i radzi sobie świetnie. To znaczy: radziła sobie w pierwszej części. Myślę, że w drugiej części będzie sobie radziła tak samo dobrze, jak w pierwszej. Albo i jeszcze lepiej.

— Zaraz, zaraz! Ma pani już plan na drugą część tej historii?
— Oczywiście, że tak. Już nad nią prężnie pracuję. Na pewno będzie miała więcej zawiłych wątków. Będzie bardziej zagmatwana. Natomiast wydaje mi się, że akurat w drugiej części zakończenie będzie szczęśliwe.

— W drugiej?! A w pierwszej?
— W pierwszej nie wszystko jest takie kolorowe, jakby się wydawało. Ale pozostawmy to w niedopowiedzeniu. Zachęcam do przeczytania, bo nie chcę zdradzać choćby rąbka tajemnicy. Po co zabierać czytelnikom magię czytania?
Od samego początku taki był plan. Wiedziałam od dawna, że nie skończę na tej pierwszej książce. Miała to być kontynuacja pierwszej. Jeszcze, kiedy ją, tę pierwszą, pisałam, wiedziałam, co będzie w drugiej. I dlatego zakończenie pierwszej jest takie niejasne, zawieszone w powietrzu.

— Dlaczego zaczęła pani pisać?
— To był czysty spontan. Stwierdziłam: co mi zależy, spróbuję swoich możliwości, swoich sił. Było to dwa lata temu, w sierpniu, kiedy sięgnęłam po zeszyt i długopis (a najczęściej przygotowuję sobie kilka do wyboru). I od razu się zniechęciłam, sądziłam, że nie dam rady. Przecież, żeby napisać taką książkę, potrzeba dużo czasu! Dużo poświęcenia i przede wszystkim – wytężenia swojej wyobraźni. Natomiast im bardziej zagłębiałam się w las, tym bardziej przynosiło mi to satysfakcję. I cały czas czułam, że muszę, że chcę. Że jest to moje kolejne wyzwanie, które muszę dokończyć. I dokonałam tego!
Jako mała dziewczynka nigdy nie chciałam pisać, nie marzyłam o tym. Nie jest to też jakoś bliskie związane z moją drogą zawodową, a jestem salową w iławskim szpitalu. To była naprawdę spontaniczna decyzja. Napiszę książkę! Lecz… nie do końca wierzyłam, że zrealizuję ten plan. Sama o sobie myślałam, że to tylko mój kolejny wymysł (śmieje się). Może ewentualnie marzenie, którego nie uda mi się zrealizować… Ale jednak marzenia się spełniają, dałam radę! Oczywiście wymagało to ode mnie dużo poświęceń, ale warto było.

— Czy dobrze rozumiem, że pisała pani na kartce?
— O dziwo, w dzisiejszych czasach, gdy prawie nie rozstajemy się z elektroniką, ja… nie mogłam się skupić, pisząc na komputerze. Robiłam to zbyt wolno, a może raczej za szybko myślałam. Myśli się kłębiły, a dłonie nie nadążały. Pisanie w zeszycie sprawiało mi większą radość. A kiedy pisałam? Oczywiście wieczorami dostawałam największej literackiej energii. I to było coś pięknego. Wyszło mi 925 stron rękopisu. Natomiast już wydana liczy 260 stron. Rękopis wysłałam do wydawnictwa i dość długo – według mnie – czekałam na odpowiedź. Wreszcie ją usłyszałam w słuchawce telefonu. To były cudne słowa: Musimy to wydać!

— To dopiero musiała być radość!
— Oczywiście te uczucia w pracy w sobie tłumiłam, ale owszem, tak było. Radości było i nadal jest mnóstwo. I mam nadzieję, że moja książka jest w stanie w czytelniku także wzbudzić różnorakie uczucia: radość, smutek, szczęście. A w drugiej części wykrzesam z siebie jeszcze więcej!

— A co potem? Po tych dwóch powieściach?
— One będą zamkniętą całością. A potem nie porzucę pisania. Już w głowie się kumulują kolejne pomysły. Jedna z pielęgniarek, z którymi pracuję, zasugerowała, że kolejny powinien być kryminał. Sama czytam przede wszystkim powieści obyczajowe. Staram się też czytać kryminały, ale trudno mi się jak na razie do nich przekonać. A moje ulubione dwie autorki to Tess Gerritsen oraz Colleen Hoover. Lekkość pióra, bogata wyobraźnia – to jest to, co mnie inspiruje.

— Wróćmy do wątku dziecka, które miało być wybawieniem dla Mani… A pani mówi, że ta powieść to pani drugie dziecko…
— Tak, rzeczywiście. Dziecko miało być lekiem na całe zło, a raczej na przykrości, życiowe perypetie. Takim światełkiem. I mój syn też jest dla mnie światełkiem. Dlatego dziecko Mani dostało imię po moim Jędrzeju. To urocze, jak dzieci odbierają pewne rzeczy. Na przykład mój synek twierdzi w przedszkolu, że to książka o nim (śmieje się).

— Czy ktoś czytał tę książkę, zanim zdecydowała się pani ją wydać? Był pierwszym recenzentem?
— Trzymałam ją raczej w tajemnicy. Bliskim znajomym puściłam trochę pary z ust, ale samą treść starałam się zatrzymać dla siebie. Aż do momentu wydania. Pamiętam ten dzień, gdy dostałam paczkę z wydrukowanymi już książkami. Od razu ją otworzyłam. To było niesamowite uczucie. Trzymałam w dłoni jeden egzemplarz i byłam z siebie dumna. To, co przez tyle miesięcy tworzyłam, wreszcie ujrzało światło dzienne.

Edyta Kocyła-Pawłowska