Bartosz Izdebski chce tworzyć filmy, które oderwą innych od zmartwień
2022-09-03 18:00:00(ost. akt: 2022-09-02 12:23:31)
Chciałbym tworzyć takie filmy, przy których ludzie chociaż na chwilę oderwą się od zmartwień i będą się dobrze bawić – mówi Bartosz Izdebski. Krótkometrażowy film fabularny „Delicje” jest pracą dyplomową i zarazem pierwszą większą produkcją młodego elbląskiego twórcy. Bartosz w rozmowie z Dziennikiem Elbląskim odsłania kulisy pracy nad filmem i opowiada o swoich dalszych planach.
– Twoje nazwisko pojawia się w Filmwebie. Można zobaczyć, że masz na koncie przeróżne produkcje filmowe, w których brałeś udział jako reżyser, scenarzysta, aktor, montażysta i operator kamery. W której z tych ról czujesz się najlepiej?
– Najlepiej czuję się oczywiście w roli reżysera, ponieważ kończyłem właśnie reżyserię w Gdyńskiej Szkole Filmowej. Gdyńska filmówka podchodzi do nauki rzemiosła filmowego bardzo kompleksowo – co jest zasadne, ponieważ reżyser powinien dużo wiedzieć o osobach, z którymi pracuje i o tym, jak one pracują. Więc w szkole, pomimo ogromu zajęć z reżyserii, uczymy się też operatorki, pisania scenariuszy, aktorstwa i oczywiście montażu. Tak naprawdę filmy powstają trzy razy: najpierw podczas pisania scenariusza, później na planie przy jego nagrywaniu, a trzeci moment to właśnie montaż. Na każdym z tych etapów film może się zmienić – scenariusz na papierze może wyglądać super, ale na planie niektóre rzeczy mogą nie działać tak dobrze, więc trzeba dokonać zmian. Natomiast już po nakręceniu filmu sceny, które wcześniej wydawały się być dobre, podczas montażu też trzeba będzie przemontować. Większość tytułów na Filmwebie to są szkolne produkcje: albo ćwiczenia, albo filmy, które przygotowywałem na egzaminy. I tak naprawdę dwoma filmami, którymi mógłbym się pochwalić, które zaczynają wychodzić poza szkołę, są krótki metraż fabularny i dokumentalny.
Podczas nagrywania teledysku dla elblążanki Julii Kaczmarczyk, jako operator kamery, fot. Franek Nowak
– Mógłbyś opowiedzieć o nich coś więcej? Jakie to tytuły?
– Fabularny nosi tytuł „Delicje” i przy nim zajmowałem się stricte reżyserią. A cała reszta funkcji była realizowana przez inne osoby, tak jak to powinno wyglądać. Film dokumentalny „Efekt domina” nie widnieje jeszcze na Filmwebie, ponieważ wciąż jest w fazie postprodukcji – wprowadzam ostatnie poprawki montażowe, dokańczam jego kolor korekcję i udźwiękowienie – więc jest to jeszcze w takim zawieszeniu. Film ten odsłania kulisy trójmiejskiej sceny BDSM i uświadamia, z czym wiąże się praca zawodowej dominy.
– Czyli masz na koncie już właściwie 19 filmów.
– Bardzo możliwe – ale tak jak wspomniałem, większość z nich to są szkolne ćwiczenia, które były dotowane przez Polski Instytut Sztuki Filmowej, dlatego też widnieją w internecie jako filmy. Był to moment nauki, próbowania – z pierwszych ćwiczeń oczywiście nie jestem zadowolony, bo po raz pierwszy stykałem się na poważnie z kamerą i aktorami. Jest więc ogromny przeskok między pierwszym filmem a tym, którym kończyłem szkołę. I tak naprawdę czuję, że wejście w świat filmowy zaczyna się dopiero z końcem tej szkoły. Mówiąc szczerze, tak jak moimi pierwszymi produkcjami nieszczególnie bym się chwalił, tak z tych dwóch filmów, o których wspominałem, jestem bardzo zadowolony. Teraz widzę, że film „Delicje” dobrze rezonuje z publicznością – a jeśli chodzi o dokument, to będę miał jeszcze okazję się przekonać.
– Tak, nawet widziałam, że o filmie „Delicje” było dosyć głośno. Była to też twoja praca dyplomowa. Jak dokładnie wyglądała praca nad tym filmem – od początku do końca?
– Gdyńską Szkołę Filmową zaczyna się tylko po to, żeby zrobić film – w branży filmowej nie liczy się żaden papierek, tylko to, żeby wyjść ze szkoły z możliwie jak najlepszym filmem, bo każdego interesuje tylko to, co twórca jest w stanie zrobić. Na pierwszym roku są te ćwiczenia, o których wcześniej wspominałem. Natomiast drugi rok to już wykorzystanie zdobytych wcześniej narzędzi i przygotowywanie się do zrobienia krótkometrażowego filmu fabularnego. W moim przypadku były to właśnie „Delicje”. Najpierw przez wiele miesięcy pracujemy nad scenariuszem. Później szukamy lokacji, czyli miejsca, w którym film ma się wydarzyć, przeprowadzamy castingi z aktorami i szukamy ekipy – czyli operatora, dźwiękowca, mistrza oświetlenia i wszystkich innych osób niezbędnych do stworzenia filmu. Pod koniec szkoły, kiedy już zajęcia dobiegają końca, wchodzi się w produkcję filmu. Zdjęcia do krótkich metraży trwają najczęściej 4-5 dni, w zależności od trudności scenariusza. Ja miałem ten komfort, że w moim filmie występuje formuła trzech jedności – czyli jedność miejsca, czasu i akcji – akcja całego filmu ma miejsce na peronie. To było bardzo duże ułatwienie, bo nie musieliśmy się przenosić z całym sprzętem i całą ekipą, tylko codziennie spotykaliśmy się na tym jednym peronie, by cały dzień nagrywać tam sceny. Później, kiedy już zdjęcia są zrealizowane, następuje postprodukcja – czyli montaż, udźwiękowienie i kolor korekcja. Kiedy film jest już gotowy, wtedy pokazuje się go na wewnętrznym egzaminie w szkole, a później dyrekcja szkoły decyduje, czy i który film będzie wysłany na festiwale. Filmy krótkometrażowe tak naprawdę mogą zaistnieć tylko na festiwalach filmowych w Polsce albo za granicą, a zgłoszenie filmu na festiwal czasem trochę kosztuje – więc opcja, że to szkoła wysyła film, jest bardzo korzystna (śmiech).
Z nagrania Live Sesji dla zespołu "Polskie Znaki", w którym wziął udział Vito Bambino, fot. Aleksandra Łapiejko
– Mówiąc w skrócie, „Delicje” opowiadają o rozstaniu – jeden z przyjaciół wyjeżdża za granicę, a drugi nie może się z tym pogodzić i próbuje temu zaradzić. Skąd pomysł na taką fabułę i tytuł?
– To nie jest do końca tak, że jestem za wszystko odpowiedzialny. Bardzo długo nie mogłem się porozumieć, jeśli chodzi o scenariusz, z wykładowcami, ponieważ gdzieś ta nasza wrażliwość się rozmijała. Dlatego w pewnym momencie stwierdziłem, że chyba lepiej będzie, jeśli poszukam scenarzysty z gotowym, interesującym mnie tekstem. Oczywiście nigdy ten gotowy scenariusz nie jest od razu zaakceptowany, tylko stanowi bazę, punkt wyjścia do pracy nad nim. Udało mi się znaleźć studenta scenopisarstwa z Łódzkiej Szkoły Filmowej z gotowym tekstem na krótki metraż – to były właśnie „Delicje”.
Zobaczyłem w tym tekście coś, co mnie poruszyło – a zasada jest taka, że jeśli coś nas porusza, to jest bardzo prawdopodobne, że jeśli zrobimy z tego film, to poruszy on też inne osoby. Udało mi się porozumieć z Mikołajem Kowalskim, że będę reżyserem tego scenariusza i przez pół roku wspólnie z nim i wykładowcami (którym również ten scenariusz się bardzo spodobał) nad nim pracowaliśmy.
Można więc powiedzieć, że „Delicje” to wypadkowa dwóch szkół: Gdyńskiej Szkoły Filmowej – głównie pod kątem reżyserii i łódzkiej filmówki pod kątem scenariusza. Z perspektywy czasu jestem bardzo zadowolony, że właśnie tak to wyglądało, ponieważ jest to zupełnie inne podejście. Co prawda Gdyńska Szkoła Filmowa kładzie nacisk na to, żeby reżyserzy sami pisali swoje teksty, jednak przez całą edukację podkreśla, że my nigdy nie będziemy scenarzystami. Mimo że mamy ogrom zajęć ze scenopisarstwa, to i tak jest to za mało godzin, żeby ten temat poznać należycie.
Pisanie scenariuszy jest naprawdę trudne, jeśli chcemy to robić dobrze. Słyszałem, że w niektórych szkołach filmowych za granicą reżyserom wręcz zabrania się tworzenia filmów na bazie ich własnych tekstów. Jest to zasadne, ponieważ jeśli my coś piszemy, to jesteśmy do tego przywiązani – tak bardzo, że może nam to przesłaniać rzeczy, które „nie działają dobrze”. To znaczy jakiś dialog na papierze i w naszej głowie brzmi super, ale jak aktorzy próbują go później odtworzyć, to wychodzi to w najlepszym wypadku średnio. I w momencie, w którym my sami jesteśmy autorami tego dialogu, to możemy mieć problem, żeby dokonać jakichś zmian tej kwestii. W momencie, w którym pracujemy nad scenariuszem kogoś innego, to taki zdrowy osąd przychodzi dużo łatwiej.
Podsumowując, pomysł na film wyszedł od Mikołaja Kowalskiego, i tak samo tytuł (od nazwy ciastek, którymi zajada się główny bohater „Delicji” – przyp. red.). A wiem, że zainspirowała go historia, którą sam przeżył. Kiedyś wracał z kolegami z imprezy, która była imprezą pożegnalną jednego z nich. Wtedy na peronie wypatrzyli kogoś, kto niepokojąco długo stał na torach. Postanowili więc, że pójdą tam i wyjaśnią tę sprawę na własną rękę. I to był właśnie pretekst do powstania scenariusza „Delicji”.
– Faktycznie, sytuacja jak z filmu (śmiech). A jak się zaczęła twoja przygoda z filmem? Skąd pomysł na to, by iść właśnie w tym kierunku?
– Od dziecka lubiłem filmy. Mało kto ich nie lubi – może przez to, że zapewniają naprawdę silne doznania. Natomiast mnie zawsze równie mocno interesowały materiały zakulisowe, tzw. making-ofy. Oglądanie całego bakstage-u – tego jak pracują kamery, jak reżyserzy i inni twórcy opowiadają o całym procesie tworzenia – to wszystko było dla mnie niesamowicie ciekawe. Natomiast nigdy w życiu bym nie pomyślał, że mógłbym zajmować się tym na poważnie. To był dla mnie taki bardzo odległy świat, ponieważ nigdy nie zetknąłem się z filmem na żywo. To się zmieniło w momencie, w którym poszedłem na studia – na informatykę w Olsztynie. To było zupełnie bez sensu (śmiech). Miałem takie poczucie, że totalnie nie chcę tego robić, a to był dopiero początek mojej drogi zawodowej, jeśli mogę tak powiedzieć.
W pewnym momencie mój starszy kolega, który pomagał mi z programowania, zapytał, czy na pewno chcę poświęcić kilka lat na naukę czegoś, co potem nie będzie mi sprawiało żadnej satysfakcji. Wtedy stwierdziłem, że rzeczywiście nie brzmi to jak najlepszy pomysł na życie. Natomiast bardzo długo zastanawiałem się nad tym, co mogłoby mi sprawiać prawdziwą radość. I wtedy to myślenie o filmie zaczęło się pojawiać na poważnie.
Gdy podzieliłem się tym pomysłem z rodzicami, to spotkało się to z „delikatną” dezaprobatą, zresztą cała rodzina tak zareagowała. To chyba normalne w takim wypadku, bo zarówno ja, jak i środowisko, z którego pochodzę, nie miało żadnego zetknięcia z filmem poza możliwością obejrzenia w telewizji czy kinie.
W tamtym momencie postanowiłem rzucić studia w Olsztynie i zdawać na reżyserię. No i się udało ku zdziwieniu wszystkich, i tak trwa to do teraz. W tym momencie nie wyobrażam sobie innej drogi niż praca przy filmie. Widzę, że to naprawdę nabiera tempa – mam okazję pracować również przy większych produkcjach, poznawać ludzi, których kiedyś widziałem tylko w kinie albo w telewizji – teraz spotykam się z nimi, rozmawiam tak jak ze znajomymi – i widzę, że to naprawdę jest szansa na wejście w ten świat.
– Czy w takim razie szykuje się z twojej strony jakiś film pełnometrażowy?
– To by było oczywiście marzenie – film pełnometrażowy jest czymś, czego na pewno chciałbym spróbować – natomiast nie jest to łatwe. Teraz obieram bezpieczną drogę, którą poszło wielu moich kolegów, czyli będę chciał zrealizować kolejny film krótkometrażowy. Mam nawet plan na to, jak pozyskać fundusze, bo oczywiście produkcja filmów jest bardzo kosztowna. Gdy będę miał już na koncie dwa krótkie metraże fabularne, to będę mógł starać się o dofinansowanie na film pełnometrażowy.
– To by było oczywiście marzenie – film pełnometrażowy jest czymś, czego na pewno chciałbym spróbować – natomiast nie jest to łatwe. Teraz obieram bezpieczną drogę, którą poszło wielu moich kolegów, czyli będę chciał zrealizować kolejny film krótkometrażowy. Mam nawet plan na to, jak pozyskać fundusze, bo oczywiście produkcja filmów jest bardzo kosztowna. Gdy będę miał już na koncie dwa krótkie metraże fabularne, to będę mógł starać się o dofinansowanie na film pełnometrażowy.
– Czy jest jakiś film, o którym mógłbyś powiedzieć, że zachowałeś go w swoim sercu?
– Oczywiście! Od dziecka uwielbiam twórczość George'a Lucasa, głownie Gwiezdne Wojny – większość mojego życia to było obracanie się wokół tego filmu i osób mocno z nim związanych. Swego czasu jeździłem często na konwenty czy zloty fanów. Tworzyłem repliki – a to mieczy świetlnych, a to różnych rekwizytów z filmu. Poznałem przy tym naprawdę wielu niesamowitych ludzi. Natomiast w pewnym momencie miałem poczucie, że to wszystko jest odtwórcze. To znaczy bardzo przyjemnie jest przenosić elementy ze świata Gwiezdnych Wojen do świata realnego, ale jest to czerpanie z czegoś, co już powstało. Więc poczułem, że sam chciałbym coś stworzyć, mieć możliwość kreacji świata „z niczego”, a nie czerpać z gotowych elementów – które oczywiście są świetne, bo z jakiegoś powodu Gwiezdne Wojny stały się kultowe na całym świecie i chyba do tej pory nic jeszcze nie przebiło tego fenomenu. Natomiast teraz mogę powiedzieć, że takie czerpanie z już gotowego filmu jest dużo prostsze i przyjemniejsze. Bo jeśli przychodzi co do czego i trzeba samemu coś wymyślić, to dopiero wtedy człowiek widzi, jaki to jest ogrom pracy, jakie to trudne, żeby powstało coś oryginalnego i żeby to było dobre.
– Jakiego gatunku filmy chciałbyś tworzyć?
– Jakiego gatunku filmy chciałbyś tworzyć?
– W tym momencie interesują mnie komedie gatunkowe, uważam, że w polskim kinie bardzo brakuje tego typu filmów. Niestety w szkołach filmowych wciąż duży nacisk kładzie się na ciężkie i smutne dramaty i mam poczucie, że to się przez długi czas nie zmieni. Zresztą mój film „Delicje” też jest smutniejszy, niż mógłby być, gdybym miał tutaj większą swobodę twórczą. Chociaż to też nie jest tak, że nie mogłem zrobić filmu po swojemu – po prostu były momenty, w których musiałem pójść na ustępstwa. Kiedyś mama mi mówiła, że w życiu dzieje się już i tak dużo smutnych rzeczy, więc dobrze byłoby, gdyby chociaż filmy były taką pozytywną odskocznią.
– Co jest dla ciebie najważniejsze przy tworzeniu filmów?
– To już zależy od filmu, ponieważ każdy film powinien mieć swój wyjątkowy, uniwersalny przekaz – taki, który wywoła konkretne emocje u widza. Myślę, że tak jak wspomniałem – dobrze by było, gdyby człowiek mógł chociaż na chwilę zapomnieć o zmartwieniach i dobrze się bawić. Jeśli przygotowuję film, to staram się jak najlepiej oddać ten moment, który ma widzów na przykład rozbawić – a to naprawdę nie jest łatwe. „Delicje” miały swoją premierę 31 lipca na festiwalu w Kazimierzu Dolnym (Festiwal Filmu i Sztuki „Dwa Brzegi” – przyp. red.) – sala była pełna ludzi i… muszę przyznać, że chyba mi się to udało. W momentach, przy których ludzie mieli się śmiać, były wybuchy śmiechu, a tam, gdzie było poważnie, na sali panowała cisza. Ciężko mi powiedzieć, czy w momencie, w którym ludzi miało coś poruszyć, to faktycznie się udało, bo to są rzeczy, których oczywiście z zewnątrz nie widać – ale mam wrażenie, że dałem radę.
Rozmawiała Agata Tupaj
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez